strona główna arrow publicystyka arrow polityka historyczna arrow Falstart z Juszczenką w tle. List Ukraińców do Polaków

Nasze narody – polski i ukraiński – w znacznej mierze traumę po banderowskim ludobójstwie zdołały już przepracować. Niestety politycy obu stron oraz władze naszych państw wciąż nie potrafią sprostać ważnemu cywilizacyjnemu wyzwaniu. List Ukraińców do Polaków, podpisany przez grupę ukraińskich VIP-ów, wyraźnie tego dowodzi.

Falstart z Juszczenką w tle. List Ukraińców do Polaków

 


Sensowność dążeń do uporządkowania tego, co kładzie się mrocznym cieniem, na naszych wzajemnych stosunkach, nie budzi wątpliwości. Ale obustronna nieporadność tych starań, by użyć najdelikatniejszego określenia, musi zdumiewać. Wygląda na to, że ci sami politycy, którzy najczęściej mówią o rosyjskim interesie oraz mieszaniu przez Kreml w polsko-ukraińskim kotle, robią wszystko, aby imperialne władztwo Rosji w naszym regionie miało się jak najlepiej.

Nowa ukraińska inicjatywa, mimo zapewnień zawartych w niezgorzej napisanej dziennikarskiej preambule, ma charakter stricte polityczny i jest zwykłą próbą ucieczki do przodu. Pewnie przed kolejną rocznicą tragicznej niedzieli z 11 lipca 1943 roku na Wołyniu, a może też przed nieodległą w czasie premierą filmu Wołyń, w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego.

Wyborcza hajcuje pod kotłem

Sprzeciw tych, którzy noszą w sercach niezabliźnione rany po swych najbliższych, zamordowanych przez ukraińskich szowinistów nie tylko przecież na Wołyniu, lecz w kilku innych regionach Małopolski Wschodniej, a także na południowo-wschodnich rubieżach obecnego terytorium polskiego państwa, muszą budzić zarówno ogólnikowe, rozmydlające historyczną prawdę sformułowania tego listu, jak i dość szczególny zestaw jego sygnatariuszy.

Własną łyżkę dziegciu dodała publikująca ten list Gazeta Wyborcza, opatrując tekst oraz wyjaśnienie intencji tytułem: „List Ukraińców do Polaków: Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Czy redakcja tylko przedobrzyła, czy celowo chciała zaognić sytuację? Nie rozstrzygając tego dylematu, powiem tylko, że użycie słynnej formuły z listu biskupów polskich do niemieckich, uwidacznia brak kompetencji Agorowego dziennika zarówno w dziedzinie wiedzy historycznej, jak i w niuansach wiary chrześcijańskiej. Dlaczego?

Otóż, formuła użyta przez polskich biskupów w odniesieniu do narodu niemieckiego w dwadzieścia lat po hekatombie, jaką obywatelom II Rzeczypospolitej zgotowały nazistowskie Niemcy, miała charakter niezmiernie wielkodusznej oferty. Była to wyciągnięta do kata dłoń ofiary z deklaracją wybaczenia ogromu zbrodni oraz propozycją ułożenia od nowa wzajemnych stosunków na zasadach partnerskich. Tamto zaproszenie do pojednania zostało szlachetnie wzmocnione prośbą o wybaczenie przewin polskich obywateli, owszem, niekiedy realnych, ale jednak nieporównywalnych z tragedią oraz rozmiarem strat i nieszczęść doznanych przez Polaków w latach 1939–1945 z rąk Niemców, którzy zaatakowali nasz kraj we wrześniu ’39.

W relacjach między Polską a Ukrainą sytuacja jest zasadniczo odmienna. Nie ma mowy o żadnej analogii, bo w tym przypadku to współziomkowie sprawców wyciągają dłoń do krewnych i potomków swych cywilnych ofiar, napadniętych zdradziecko, przeważnie nocą, oraz ze szczególnym okrucieństwem pomordowanych. Opatrzenie listu Krawczuka, Juszczenki i innych formułą „wybaczamy i prosimy o wybaczenie” zwłaszcza wobec skali i charakteru genocidum atrox, bo taką kwalifikację zyskały okrutne rzezie kobiet, dzieci i starców na Wołyniu czy Tarnopolszczyźnie, przybiera wymiar szyderstwa. Dlatego ci spośród sygnatariuszy listu, którym szczerze – jak deklarował to np. Danyło Łubkiwśkyj – na pojednaniu z Polakami zależy, powinni w przyszłości pośrednictwa Adama Michnika i jego bliskiego otoczenia starannie unikać.

Polityka podszyta Giedroyciem

Sam list niestety nie wzbudzi entuzjazmu tych polskich środowisk, dla których omijanie trudnych tematów w stosunkach polsko-ukraińskich czy wręcz kamuflowanie kwestii najtrudniejszej przy użyciu wynalazków retorycznych typu: wydarzenia na Wołyniu, konflikt ukraińsko-polski czy nawet czystka o znamionach ludobójstwa, było zarówno źródłem osobistego bólu, jak i dowodem na nieszczerość intencji kolejnych ekip rządzących w III RP, które po dojściu do władzy żadnych obietnic składanych potomkom Kresowian nie miały zamiaru dotrzymywać.

Dotychczasowe stanowisko polskich władz po roku 1989 w najlepszym razie opierało się na złudnym przeświadczeniu, że rozpoznania geopolityczne Jerzego Giedroycia będą obowiązywały do skończenia świata, w gorszym przypadku, dowodziło uległości wobec stanowiska kolejnych państw-graczy, którym stan podostrego konfliktu w relacjach Polski z Ukrainą był po prostu na rękę.

Dlaczego np. Jacek Kuroń zawsze brał (realnie, nie na poziomie składanych deklaracji!) stronę ukraińską czy litewską, nigdy zaś nie bronił polskich interesów, łatwo mogę zrozumieć. Co wszakże sprawiało, że wielu doświadczonych i wydawałoby się przytomnych polityków prawicy sądziło, że prawda o tym, co się stało na Wołyniu, bardziej utrudni budowanie równoprawnych stosunków z niepodległą już Ukrainą niż podskórny, jątrzący się od przeszło pół wieku spór o wykładnię wołyńskiego holokaustu czy Akcji Wisła, przeprowadzonej przecież na życzenie i pod dyktando Kremla w zniewolonym przez komunistów, tylko niby-suwerennym państwie?

Pamiętam dobrze tę nazewniczą „inwencję” historyków biorących udział w konferencjach urządzanych pod auspicjami IPN za czasów prezesury Leona Kieresa. Pamiętam wykręty i uniki polityków prawej strony, których kijowski, bitewny Majdan mocno pociągał, a skromne i w chrześcijańskim duchu prowadzone uroczystości rocznicowe poświęcone ofiarom Wołynia jakoś dziwnie odstręczały...

Pozornie rozsądny argument, żeby przypomnieniem o zbrodniach ukraińskich szowinistów spod znaku OUN i UPA nie nadwerężać kruchych, a tak potrzebnych Polsce stosunków z młodym państwem ukraińskim, które dopiero co wybiło się na niepodległość, wystarczał jednak do czasu. Bo oto okazało się, że przywódcy Pomarańczowej rewolucji bez żadnego skrępowania zaludniają ukraiński panteon postaciami Stepana Bandery, Romana Szuchewycza, Kłyma Sawura i innych realizatorów ideologii Dmytra Doncowa, w czym zupełnie nie przeszkadzają im zbrodnie popełnione na polskiej ludności ziem uznanych przez rusińskich nacjonalistów za rdzennie ukraińskie.

Strona polska zatem w imię dobrosąsiedzkich stosunków z Ukrainą zrezygnowała z uczczenia pamięci swoich 100-150 tys. bestialsko wymordowanych obywateli, natomiast prezydent Juszczenko oraz premier Julia Tymoszenko uznali, że tradycje bojowców z OUN czy UPA należy wkomponować w tożsamość narodową Ukraińców, bo to jest zgodne z racją stanu ich państwa.

Tak, ukraińscy politycy wcale nie kłopoczą się dziś wrażliwością historyczną swych polskich sąsiadów, dla których taki Dmytro Klaczkiwśkyj czy Roman Szuchewycz stali się po prostu złowrogą personifikacją ludobójstwa realizowanego z zimną krwią oraz najwyższym okrucieństwem.

Trudno o lepszy dowód braku partnerskich stosunków między Polską a Ukrainą. Wydumana geopolityka à la Jerzy Giedroyć ponosi na naszych oczach spektakularną klęskę. Polscy stratedzy najwyraźniej zapomnieli, że od czasów, gdy nosiła ona znamiona racjonalności, minęło blisko stulecie.

Dopowiem dla pełnej jasności. Nie mam pretensji do polityków ukraińskich, że sprawy swego kraju prowadzą w sposób, który wydaje im się najwłaściwszy. Dziwi mnie tylko, że tak nietrafnie odczytują wyzwania czasu. Pretensje kieruję natomiast pod adresem rządzących Rzecząpospolitą, którzy po roku 1989 nasze sprawy, w tym politykę zagraniczną prowadzą wręcz przeciwskutecznie, o ile oczywiście – bo tej pewności nie mam – w swych działaniach pragną się kierować polską racją stanu.

Dwunastu Ukraińców i fałszywa symetria

List wydaje mi się chybiony zasadniczo z dwóch powodów. Pewną siermiężność stylistyczną zupełnie pomijam, bo może winę ponosi tu bardziej tłumacz niż zbiorowy autor. Natomiast walor deklarowanych przez eksministra Łubkiwśkoho szczerych intencji podważają pełne patosu i nader ogólnikowe sformułowania, które nie tylko oddalają myśl czytelnika od historycznego konkretu, ale wręcz sugerują pozorną symetrię w tym narodowościowym konflikcie.

Już pierwsze zdanie, po niezbyt szczęśliwym nagłówku „Drodzy Pobratymcy”, które brzmi: zbliżają się dni pamięci po poległych synach i córkach naszych narodów – trąci całkowitym fałszem. Przecież rzeź wołyńska to nie było żadne starcie militarne dwóch uzbrojonych i porównywalnych formacji, lecz zdradziecki jednostronny atak na bezbronnych cywilów, zwykle zaskakiwanych we śnie. Mimo że zarządzony przez Kłyma Sawura atak wywołał w późniejszym czasie próby samoobrony czy nawet polskie akcje odwetowe, to według klasycznych zasad wojny sprawiedliwej rzecz jest bezdyskusyjna: kto zaczyna – tego wina.

Mocno hipotetyczna wydaje się również teza: Katastrofa ukraińskiej państwowości prowadziła do ruiny państwowości polskiej. Ta reguła to tragiczny aksjomat stosunków między Ukrainą a Polską. Choćby dlatego, że ukraińskie państwo istnieje wciąż zbyt krótko. Oczywiście, można taką hipotezę stawiać, jest ona zresztą w kręgach polskich analityków sytuacji międzynarodowej mocno spopularyzowana, ale jej realna weryfikacja będzie możliwa dopiero w przyszłości.

Polska myśl winna w pełni uznać samodzielność ukraińskiej tradycji narodowej jako sprawiedliwej i godnej szacunku walki o własną państwowość i niepodległość – piszą dalej autorzy listu do Polaków. I tutaj, ze względu na niejasność sformułowania oraz złożoność zdania, zaczynają się schody. Uznać „samodzielność ukraińskiej tradycji narodowej”? Ależ proszę bardzo. Natomiast bez prawdziwego wyznania win, opisania zdarzeń, wyrażenia żalu i skruchy za tragedię sprzed 73 lat potomkom Wołyniaków, szerzej Kresowian, jeszcze szerzej zwykłym polskim patriotom będzie trudno uznać tamtych wykonawców doktryny Doncowa za bojowników „sprawiedliwej i godnej szacunku walki o własną państwowość i niepodległość”.

Tu naprawdę trzeba znacznie więcej starań strony ukraińskiej, żeby Polacy, zaleczywszy wreszcie rany pamięci, przestali myśleć w kategoriach rezunów i siekierników o tych, których Mykoła Łebed’ i Mychajło Stepaniak na III Zjeździe OUN, w sierpniu 1943 roku, oskarżyli o „bandyckie działania” przeciw Polakom. Argument krótkiej ławki kandydatów do narodowego panteonu Ukrainy, którym chętnie w latach swej prezydentury posługiwał się Wiktor Juszczenko, chyba nie wystarczy. A tablica poświęcona Tarasowi Czuprynce, który wzbudzał kiedyś wśród Polaków grozę, na budynku jednej z dwóch dziś we Lwowie polskich szkół średnich, sprawy pojednania z pewnością nie ułatwia.

Tupet Wiktora Juszczenki

Ukraińscy sygnatariusze listu piszą dalej m.in.: Dziś przypominamy o tym ze szczególną troską, aby przestrzec polityków obu krajów przed mową nienawiści i wrogości, która może wyprzeć chrześcijańskie poczucie przebaczenia i porozumienia. Przypominamy politykom? Pięknie, ale szkoda, że prezydenci Krawczuk i Juszczenko czy wiceszef ukraińskiego MSZ Łubkiwśkyj nie działali w tym kierunku podczas sprawowania swych urzędów. Byli przecież dość ważnymi politykami w swoim kraju, może teraz nie musieliby pisać tego listu?

I wreszcie passus, który odsłania realne motywy piszących i sprawia, że trudno uznać ten list za bezinteresowny gest skruszonego serca:

Tragedie przeszłości wymagają pokuty. Ale wykorzystywanie wspólnego bólu do politycznych rozrachunków doprowadzi do niekończących się oskarżeń. Krzywda jest bowiem zawsze obustronna - i wobec mogił, i wobec pamięci, i wobec przyszłości.

Wzywamy naszych sojuszników, polskie władze państwowe i parlamentarzystów, aby nie przyjmowali jakichkolwiek niewyważonych deklaracji politycznych, które nie ukoją bólu, lecz jedynie przysporzą korzyści naszym wspólnym wrogom.

Oto rodacy tych, którzy mają na sumieniu polskie, żydowskie, ormiańskie, ale i ukraińskie ofiary Wołynia czy Tarnopolszczyzny, przypominają Polakom o pokucie, choć sami przecież dotąd żadnej nie odprawili, dodając za to ryzykowne twierdzenie o „krzywdzie, która jest zawsze obustronna”. Czy Niemcy odważyliby się po roku 1945 zwrócić w ten sposób do Żydów?

Autorzy listu na tym wszakże nie poprzestają, lecz „wzywają polskie władze państwowe i parlamentarzystów” do niepodejmowania jakichkolwiek „niewyważonych deklaracji politycznych”... Grupa prominentnych przedstawicieli ukraińskiego państwa czuje się w prawie „przestrzegać” władze Rzeczypospolitej przed oddaniem należnej czci tysiącom polskich obywateli okrutnie pomordowanych tylko za to, że byli Polakami. To się nazywa tupet, żeby nie używać bardziej dosadnych określeń.

Dwunastu sygnatariuszy listu, w tym również były prezydent Wiktor Juszczenko, który Banderę i Szuchewycza, odpowiedzialnych za śmierć tysięcy naszych rodaków, wprowadził do panteonu bohaterów narodowych Ukrainy, domaga się od strony polskiej ustanowienia „Wspólnego Dnia Pamięci Ofiar Naszej Przeszłości...”. Czyli czegoś w rodzaju wspólnego Święta Katów i Ofiar. Na Kremlu dopiero muszą zacierać ręce.



5 czerwca 2016

„Do Rzeczy” nr 24/175, 13-19 czerwca 2016



Skan publikacji