strona główna arrow archiwalia, juwenilia arrow Epitafium dla Jakuba

Epitafium dla Jakuba



Pewnego słonecznego dnia, tchnącego spokojem i dosytem, wśród podejrzanie beztroskich i bezmyślnych nowości znalazła się jedna, zupełnie od nich różna, zgrzebna i mało efektowna ballada, nieznanego bliżej wówczas nikomu gitarzysty murzyńskiego, pod prowokacyjnym tytułem Hey, Joe. Dziś pośród zapomnianych przebojów, rażących nieznośną egzotyką bezpowrotnej młodości, ballada ta wyróżnia się jak przed laty, tylko wtedy jeszcze mi się nie podobała.

Na początku była barwa. Barwa przede wszystkim. Barwa dziwaczna, nieznana, wyodrębniona, barwa dla barwy, barwa fascynacją i dla fascynacji była. Była barwa szukaniem, szperaniem, ustawicznym poszukiwaniem była. Była zniekształceniem, deformacją barwy do bólu, do ekstazy samoudręczenia, do wyłamywania palców i szarpania strun zębami, do roztrzaskania gitary, do skowytu wzmacniaczy barwą była.

Barwa była ruchem, siłą, do łkania niewyszukanego, do euforycznego skurczu, do wymiotów nieledwie zmuszała. Z niego samego się brała, a nim miotała, miętosiła, nim targała, jego sobie podporządkowała. On jej słuchał, jej służył, dla niej przeciw sobie pigułki łykał, aby ją nową odkryć, obnażyć i wybrzmieć w paroksyzmie doskonałości.

By jej dogodzić, do absolutu ją przywieźć, rangę absolutu jej nadać, przekroczyć barierę możliwości swych musiał, granicę istnienia jednostkowego minąć, być sobą nade, być poza, funkcje biologiczne swego ciała spotęgować, sięgnąć granic możliwości substratów białkowych.

Dla niej i przed nią uciekał w świat trzasków i szeptów, szumów i zgrzytów, orgiastycznych jęków, spazmatycznych wzdychań, potworów i potworków, majaków i widziadeł, zjaw i mamideł. Dla niej odebrał gitarze prawo do istnienia przedmiotowego, w formie zamkniętego, niezmiennego, dla niej gitarę rozformował, tchnął w przedmiot życie, by zamierało, konało, a konając barwy dopełniało wrzaskiem agonii, chichotem niemowlęcia barwę spotworniało.

I wszystko to dla niej, dla barwy, co przede wszystkim barwą i dzięki barwie była, z barwy wychodziła, trwając barwą była i potężniała w barwę, w barwę obrastała i mieniąc się barwą w orgazm olbrzymiała, jakby orgazmem się stawała, a pękając skurczem barw dźwięcznych i bezdźwięcznych rozlewała się szeroko we wszelkie zakamarki, wszelkie zakątki wypełniała i wstawała się wszystkim, i niczym się stawała...

Widziałem Go niedawno, stał nieruchomy, bezwładny, całym jestestwem zwrócony do wewnątrz, ku wypełniającej go muzyce i tylko ręce wyrafinowaną pieszczotą bezwiednej gonitwy wydobywały z gitary strumień niesamowitych dźwięków, przebiegających mroczne, bezgłośne przestrzenie nieogarnionej pustki. Pomyślałem wtedy, jak bezpowrotna była jego droga, u której początku leżał trzeci kamień od słońca. Kilka dni później dowiedziałem się, że nie żyje.

Prometej, nr 1, październik 1970