strona główna arrow na gorąco arrow Jak wybory drukowane, to prezydent malowany

22 maja 2015

Jak wybory drukowane, to prezydent malowany

Tzw. postęp sprawił, że dziś liczy się tylko organ ogłaszający wyniki wyborów. Dlatego należy zrobić wszystko, żeby utracił on demoralizujące poczucie, że nikt wyników nie zweryfikuje.


Porozmawiajmy o technologii: w Polsce mamy około 28 tysięcy obwodowych komisji wyborczych. Skręcenie 20-30 głosów w każdej z nich (powiedzmy 10-15 się unieważni, 10-15 dorzuci z listy osób niebiorących udziału w wyborach) daje w skali kraju od blisko 560 do 840 tysięcy ‘drukowanych’ głosów. To pokazuje zagrożenie i skalę problemów, jakie staną przed członkami komisji i mężami zaufania już w najbliższą niedzielę.

Powiedzmy, że nie jest tak źle, przecież nie w każdej komisji ludzie złej wiary podejmują próby oszukańczego forsowania ‘swojego’ kandydata. Załóżmy, że takie nieuczciwe usiłowania wystąpią tylko w co drugiej komisji. Ale nadal przecież mówimy o wielkościach rzędu od 280 do 420 tysięcy głosów. Z drugiej strony, wychwycone w poprzednich latach próby kombinowania przy wyborach wskazują, że korektę wyborczej decyzji społeczeństwa podejmują zwykle raczej hurtownicy, niż detaliści.

Kogoś złapano jak wrzucał kilkadziesiąt dodatkowych głosów, ktoś w samochodzie wiózł kilkaset czystych kart do głosowania, ostatnio na Śląsku z bilansu komisji okręgowej zniknęło aż 130 tysięcy ważnie oddanych głosów... Więc jeśli pomnożyć 14 tysięcy przez średnio 50 kart do głosowania przekręconych w różnych nieuczciwych kombinacjach, to trzeba się liczyć z ‘retuszem’ fałszującym prawdziwy wynik wyborczego starcia na poziomie 700 tysięcy głosów. I to są, wbrew pozorom, naprawdę oszczędne szacunki.

*

Mniej czy bardziej ostentacyjne ‘korygowanie wyborczych decyzji’ społeczeństwa, które zdaniem inżynierów dusz nie dorosło do demokracji socjalistycznej, trwało przez cały okres tzw. Polski Ludowej. Dziś wiemy o tym trochę więcej, choć zapewne daleko nie wszystko. Ten wyborczy paternalizm właścicieli PRL-u w dużej mierze przeniósł się do Polski pookrągłostołowej, którą dla znaczeniowej precyzji oraz oszczędności znaków będziemy nazywać PRL-bis. Niezależne liczenie głosów podczas częściowo wolnych wyborów do sejmu w czerwcu 1989 roku uniemożliwiło działania pod stołem, ale i tak wyniki ‘skorygowano’, ratując wbrew wyborczemu prawu i opozycyjnej logice tzw. listę krajową PZPR.

Oczywista z dłuższej perspektywy wydaje się interwencja niewidzialnej ręki w wybory prezydenckie z roku 1995, gdy zdumiony rozwojem sytuacji w miarę upływu wieczoru wyborczego Lech Wałęsa miał wypowiedzieć słynną kwestię: „Jak to? Przecież miały być dwie kadencje”! Potem tych zabiegów ‘poprawiających’ nieodpowiedzialne decyzje wyborców, którzy zupełnie nie brali pod uwagę tego, co powiedzą o nas w Moskwie, Berlinie czy Brukseli, zdarzały się właściwie rutynowo.

Zwykle towarzyszyły im chóralne oświadczenia notowanych wcześniej ministrów spraw zagranicznych, różnych Agorowych autorytetów, a także twórców kultury chętnie nagradzanych za granicą, którzy ostrzegali Polaków przed nadmierną dbałością o polską rację stanu czy interes narodowy, bo to miałoby (w ich ocenie) grozić nam wykluczeniem z rodziny europejskich narodów.

*

Po podwójnych jesiennych wyborach w roku 2005, podczas których najwyraźniej ktoś zaspał, nie docenił lub nie dopilnował, nastąpiła zdecydowana kontrakcja sił postępu. W jej wyniku Polska z fazy republikańskiej, w której państwo pozostaje rzeczą wspólną wszystkich obywateli, przy użyciu wyrafinowanej socjotechniki oraz zmasowanej akcji propagandowej państwowo-prywatnego kartelu medialnego została cofnięta do fazy plemiennej. I zręcznie podzielona na dwa, skrajnie wrogie sobie plemiona, co nieźle odzwierciedlają choćby mapy rozkładu poparcia.

Korekcyjne zabiegi dokonywane na wynikach kolejnych wyborów przyjmowały albo postać jawną, jak słynne akcje ze stemplem Balcerowicza czy Sorosa, w rodzaju ‘zabierz babci dowód’ lub ‘zmień kraj, idź na wybory’, albo korzystały z techniki ‘drukowania wyników’, co z wyjątkową bezczelnością ujawniło się zwłaszcza podczas wyborów samorządowych ubiegłej jesieni.

Niezła kampania prezydencka Andrzeja Dudy, jego zdecydowane zwycięstwo w debacie telewizyjnej w TVN przed drugą turą, a zwłaszcza sondaże (w tym sondaż CBOS!) sygnalizujące podobno niewielką przewagę nad Bronisławem Komorowskim nie powinny nikogo zmylić. Do momentu ogłoszenia oficjalnych wyników przez PKW i uznania przez urzędującego prezydenta poniesionej przez siebie porażki gra wciąż się toczy. Tamta strona łatwo nie odpuści, idzie przecież nie tylko o dotychczasowy monopol władzy.

*

Polska to duży kraj w środku Europy, z dużym i nadal chłonnym rynkiem zbytu, z (niestety dla pracujących Polaków) zbyt tanią siłą roboczą, z największymi zasobami węgla, pięknym terytorium, dobrym umiarkowanym klimatem, bez jadowitych węży, groźnych insektów, trzęsień ziemi. Wbrew pedagogice zawstydzania obywateli PRL-bis, w której m.in. celował niedawno zmarły Władysław Bartoszewski, nasz kraj nie jest ubogim krewnym państw Europy Zachodniej ani żadną brzydulą na wydaniu. Raczej ponętną niewiastą porwaną, sterroryzowaną i wykorzystywaną przez gangsterów, jeśli zostać przy retoryce użytej przez Bartoszewskiego.

I dlatego ONI tak łatwo nie popuszczą. Wyciągnięcie Andrzeja Olechowskiego z bawialni czy zakurzonej generalicji z postsowieckiego składziku wyraźnie na to wskazuje. Technologia wyborcza podpowiada, że nawet milion głosów przewagi jeszcze zwycięstwa nie gwarantuje. Potrzebne są trzy, no powiedzmy dwa miliony w zapasie. Takiej przewagi fizycznie nie da się już raczej zniwelować.

Trzeba jednak pamiętać, że nieważne, jak kto głosuje, ba, nieważne nawet kto i jak liczy głosy, teraz o wszystkim decyduje ten, kto ogłasza wyniki wyborów. Tak, przechodzimy właśnie na poziom serwerów. Takich czy innych. I o tym nie wolno zapominać.

*

Warunkiem szansy na zmianę, na dobrą zmianę, jest dopilnowanie rzetelności wyborów, czyli inaczej mówiąc – sporządzenie wyników głosowania niezależne od PKW. Dlatego, choć to w państwie nominalnie demokratycznym może brzmieć trochę dziwnie, wszystko zależy od skuteczności obywatelskich inicjatyw w tym zakresie, czyli od zdolności do niezależnego od agend państwa skontrolowania przebiegu i rzetelności oficjalnych wyników wyborów.

Jak to zrobić? Dokładnie tak samo jak Solidarność w czerwcu roku 1989. Należy zebrać wiarygodne, możliwie pełne dane ze wszystkich obwodowych komisji wyborczych i samodzielnie je policzyć, a następnie użyć ich jako kryterium wiarygodności wyników ogłoszonych oficjalnie.

Nie wieczory wyborcze w telewizjach, nie ekscytowanie się wynikami sondaży czy exit polls, lecz zwykłe zdublowanie systemu liczenia. Dlatego oprócz dobrej kampanii niezłego kandydata, który potrafił dotrzeć do wielu tysięcy Polaków ignorowanych i lekceważonych przez prezydencko-partyjną ekipę rządzącą, tak ważny pozostaje komunikat, z 18 maja 2015, o współpracy Centralnego Biura Ochrony Wyborów ze społecznym Ruchem Kontroli Wyborów.

„Współpraca dotyczy szczególnie obsady obwodowych komisji wyborczych mężami zaufania, kontrolowania prawidłowości przebiegu procesu wyborczego oraz liczenia głosów w komisjach, archiwizowania kopii protokołów z obwodowych komisji wyborczych oraz raportowania o nieprawidłowościach w przebiegu wyborów” – czytamy w komunikacie, podpisanym że strony CBOW przez przewodniczącego Marka Kuchcińskiego, a ze strony RKW przez koordynatorów: Hannę Dobrowolską i Józefa Orła.

Starania o możliwie wysoką frekwencję i odpowiedzialne oddanie głosu oraz bezwarunkowa kontrola, żeby ogłoszone wyniki wyborów odzwierciedlały realny rozkład społecznego poparcia kandydatów, jest warunkiem koniecznym, byśmy mogli uczciwie powiedzieć, że żyjemy w państwie demokratycznym. Bez względu na to, jakimi wyobrażeniami na ten temat dzieli się z opinią publiczną Andrzej Olechowski oraz jego pozostali wysoko notowani koledzy.


Salon24_blog Waldemara Żyszkiewicza