strona główna arrow varia arrow Afera Tuska, czyli spektakl dla potulnych

Tzw. afera taśmowa zaprząta uwagę Polaków. Ma przykryć utratę kontroli nad polską chemią? Zdjąć z wokandy pełzający rozbiór Ukrainy? Oby nie coś jeszcze gorszego.

Afera Tuska, czyli spektakl dla potulnych


Afera taśmowa? Nie, nie ma przecież żadnych taśm. Są nagrania, więc to afera nagranych ludzi Tuska. W skrócie: afera Tuska. Może zatem skandal rządowy? Skandal, jaki skandal? Przecież nie poleciały żadne głowy. Premier znów zaskoczył opozycję ucieczką do przodu. Po raz kolejny dowiódł, że faktycznie nie ma z kim przegrać. Więc to, czym od 12 dni jest karmiona opinia publiczna, jest spektaklem, który być może ma odwrócić uwagę od czegoś jeszcze groźniejszego.

Tematem rozmów, żartów i pogawędek, stały się głównie prymitywne żarciki, głupawe przedwojenne szmoncesy i wulgaryzmy w ustach osób zarządzających istotnymi agendami państwa. A przecież nagrania ujawniają również wątki poważne, nieoczywiste, znacznie wykraczające poza potoczną wiedzę czy stereotypy upowszechniane przez polityczną poprawność.

Kadry w państwie Tuska

Zastanawiające kariery dziwnych person, takich jak biznesman Piotr Falenta czy wiceminister skarbu Paweł Tamborski, według wiarygodnego chyba, bo izraelskiego źródła „najlepszy przyjaciel Wiaczesława Moszego Kantora”, powinny zastanawiać i niepokoić. Pewne zdziwienie może budzić minister Sienkiewicz próbujący mało eleganckimi metodami (to eufemizm) odzyskać utraconą przez państwo kontrolę nad mennicą sprywatyzowaną... nie, nie przez Kaczyńskiego i Macierewicza, lecz przez Aleksandra Grada, ministra skarbu państwa w pierwszym rządzie Tuska.

Z istotnych fragmentów ujawnionych rozmów (nie tych z trunkami, ośmiorniczkami czy pieprznymi dowcipami w roli głównej) wynika, że Donald Tusk, dzięki staraniom wizażysty Ostachowicza, przez kilka lat beztrosko sobie panował, nie mając żadnej strategii, nie sprawując żadnej kontroli nad ludźmi, którym (jak np. Gradowi) oddał zarząd nad kluczowo ważnymi dla państwa sektorami gospodarki. Ujawnione nagrania dowodnie potwierdzają fatalny stan państwa i praktyczny bezrząd, zwany ostatnio drugim rządem Tuska. I jest to wiedza naprawdę bezcenna. Trudno jednak uwierzyć, że ten swoisty bank informacji o działaniach ekipy rządzącej powstał jako rezultat prywatnej inicjatywy kilku kelnerów, jak zaczęły dowodzić ostatnio mejnstrimowe media. Ta hipoteza raczej nie przekonuje.

Kelnerzy w służbie biznesu?

A gdyby kelnerskie studio nagrań zainspirował i sponsorował jakiś zezłoszczony na władzę biznesman? Może wtedy, ale to musiałby być znacznie większy miś niż taki Falenta. Wystarczy przypomnieć, jak zachował się Ryszard Krauze, zawodnik wagi ongiś naprawdę ciężkiej, który przez długi czas nie schodził z pokładu swego jachtu, zacumowanego poza polskimi wodami terytorialnymi. Co innego, gdyby tych dziarskich kelnerów wypuścił w bój oligarcha typu WMK lub ktoś ze wsparciem innych trzech literek...

Za kremlowską inicjatywą w aferze podsłuchanych ludzi Tuska przemawia wiele poszlak, pomijając już nawet austriacki wątek biografii Roberta Sowy oraz warszawski adres jego firmy. Spróbujmy je przypomnieć. Po pierwsze, „Rossijskaja Gazieta” od razu zaczęła ośmieszać ewentualne próby wiązania sprawców z Rosją i jej służbami. Klasyczna obrona przez wyprzedzający atak.

Gabinet, kozetka, łoże, stół

Po drugie, charakterystyczny dla sowieckich i postsowieckich służb modus operandi. Dotrzeć możliwie masowo do osób, które mogą dysponować interesującą wiedzą. I zrobić to wtedy, gdy znajdują się w sytuacjach nieformalnych, gdy czują się bezpieczne, rozluźnione, rozbawione, a więc łatwiej mogą dać upust emocjom nagromadzonym w relacjach służbowych. Nie od dziś wiadomo, że sprzyja temu stół, łoże, kozetka i konfesjonał. W przypadku ekipy Tuska konfesjonał można jednak praktycznie wykluczyć.

Poprzednim razem – warto przypomnieć – był to zakład biologicznej odnowy tajemniczego uzdrowiciela, który nie dość, że skończył Wojskową Akademię Wojskową w Łodzi, to jeszcze miał rosyjską żonę stale mieszkającą w Moskwie. Dziwnym trafem doktor Władysław S. Rybicki, oprócz ośrodka dostrajania VIP-ów do czasu i przestrzeni w Rybnie k. Działdowa, miał dwa gabinety w miejscach dość strategicznych (Warszawa, Gdynia), a sprawa jego VIP-owskiej klienteli, wśród której byli m.in. prokurator Janusz Kaczmarek czy wspomniany wcześniej Krauze, wiązała się dość ściśle z okresem politycznego przesilenia z roku 2007 i mocno rozgrzała wtedy wyobraźnię Polaków.

Dostrajanie polskich VIP-ów

Gdy wiosną 2008 zrobiło się głośno o samym uzdrowicielu, Rybicki wyjechał (przez Moskwę – jak pisał wówczas na swym blogu Sylwester Latkowski) gdzieś do Hiszpanii i słuch o nim zaginął. Może o tak szczególnego specjalistę od „dostrajania VIP-ów”, który jednak stracił podobno lekarskie uprawnienia, warto byłoby zapytać Tomasza Arabskiego, ambasadora RP w tym kraju?

Niestety, Polacy jako społeczeństwo grillują, a jako naród śpią. Więc przed wakacjami nikomu już na tacy władzy nie podadzą. Opozycja oraz rządzący mogą nadal spać spokojnie.

(26 czerwca 2014)