strona główna arrow publicystyka arrow depeerelizacja arrow Kania, Targalski, Marosz versus Komintern(et)

Zarzuty, że praca „Resortowe dzieci” traktuje nie o tym, o czym by mogła lub powinna, lub że napisali ją niewłaściwi ludzie, można postawić każdej książce. Równie dobrze „Złotej legendzie” Jakuba de Voragine,
jak i Marksowskim „Rękopisom ekonomiczno-filozoficznym z 1844 roku”. Krytyka z bardzo różnych stron, połączona z czytelniczym zainteresowaniem, dowodzi, że autorzy (może zbyt późno i w sposób niedoskonały) wypełniają kolejną ważną białą plamę, bez której nie sposób zrozumieć ostatnich stu lat w dziejach Polski.

Kania, Targalski, Marosz versus Komintern(et)


Wydaną przez Frondę w połowie grudnia książkę zacząłem czytać spokojnie,
tak jak mam w zwyczaju, bez zbędnego pośpiechu. Tym bardziej, że nie jest to Stieg Larsson, a konieczność częstego zaglądania do przypisów zmusza do uważnej lektury oraz podzielenia uwagi między zasadniczym tokiem narracji a bardzo istotnymi niekiedy uzupełnieniami, znajdującymi się na końcach rozdziałów. Aż dziw, że nader żmudna lektura potrafiła u wielu zainteresowanych rozbudzić tak wielkie namiętności.

Zewsząd zgiełk i protesty

Do przepełnionych złością odgłosów, wydawanych przez osoby w książce uwzględnione oraz ich sojuszników, nie zamierzam się odnosić, bo nie są zbyt artykułowane ani wystarczająco uzasadnione. Owszem, słychać, że zabolało, ale właściwie nie wiadomo dlaczego. Czy opis jest trafny, czy wręcz przeciwnie? Czy fakty się zgadzają? A jeśli tak, to czy prawda może krzywdzić krzywdziciela? Albo czy wymóg bezstronności jest uzasadniony w ustach osób pochodzących ze środowisk skrajnie stronniczych? Bez podjęcia takiej refleksji nie widzę bowiem tematu do rozmowy.

Janina Jankowska w tekstach umieszczonych w Salonie 24 wyraziła żal, że autorzy zbioru zamiast jakiejś pogłębionej analizy socjologicznej o przepływach między szeroko pojętą nomenklaturą PRL-u (kierownicze struktury partii + aparat przemocy) a środowiskiem mediów III RP, poprzestali na wycinkowym przedstawieniu ścieżek kariery grupy nieco arbitralnie wybranych tuzów żurnalistyki mejnstrimowej ostatniego ćwierćwiecza. Czy Jankowska ma rację? Jeśli nawet wielkości liczbowe opisujące, jaki procent dziennikarzy mediów głównego nurtu ma rodowód nomenklaturowy
i ewentualnie, jak wielu „budowniczych PRL-u” postawiło na medialną karierę swych dzieci, mogą być poznawczo przydatne, to ich ustalenie jest raczej zadaniem dla specjalisty w zakresie socjometrii bądź analizy sieciowej. Ewentualnie może stanowić ciekawe wyzwanie dla badacza ruchliwości społecznej, w rodzaju profesora Henryka Domańskiego, do połowy roku 2012 dyrektora IFiS PAN, ale przecież trudno to uznać
za poważny argument przeciwko pracy Kani, Marosza i Targalskiego.

Inne pretensje zgłosił wobec książki Robert Mazurek, któremu wśród przedstawionych biogramów ważnych ludzi mediów III RP (z korzeniami partyjno-resortowymi) zabrakło Wildsteina, Mietkowskiego, Czabańskiego i Targalskiego, skoro są tam Michnik, Lis, Paradowska czy Olejnik. Czytelnicy PlusaMinusa (z 11-12 stycznia 2014) muszą sami osądzić, czy wierzą Dorocie Kani, która w rozmowie z Mazurkiem zapewniała, że przyjętym kryterium doboru nie była przynależność etniczna, że o włączeniu do książki nie decydowała też wcale „z automatu” resortowa przynależność przodków, lecz raczej rodzaj użytku, jaki z uzyskanej po 1989 roku wolności zrobili owi prominentni przedstawiciele mediów. Decydował – tłumaczyła Mazurkowi Kania – stosunek konkretnych, a przez zajmowaną pozycję bardzo wpływowych osób, do lustracji, dekomunizacji, likwidacji WSI oraz katastrofy smoleńskiej. Mazurek nie wydawał się przekonany, ale rozmowy ze współautorką „Resortowych dzieci” – w tym zwłaszcza fragmentu o dokonaniach Piotra Zaremby – niegdysiejszy laureat „Złotej Ryby” nie zdoła raczej zaliczyć do swych szczytowych osiągnięć.

(Kom)Internet...

Znacznie ciekawsza, od wsłuchiwania się w odgłosy kontestacji wobec liczącej 430 stron pierwszej części zapowiadanego pięcioksięgu, jest próba udzielenia odpowiedzi o powody niekwestionowanego sukcesu wydawniczo-czytelniczego, jakim stała się ta publikacja Wydawnictwa Fronda, którym kieruje Michał Jeżewski.

Praca wykonana przez Kanię, Targalskiego i Marosza ma, moim zdaniem, dwie główne zalety. Po pierwsze, jasno pokazuje, że wbrew powszechnemu mniemaniu internet - rozumiany jako struktura sieciowa o zasięgu globalnym - wcale nie powstał
w USA w latach 60. minionego stulecia, dla potrzeb dowodzenia armią w warunkach konfliktu nuklearnego. Z mozolnej, ale niezwykle pouczającej lektury trzech pierwszych rozdziałów „Resortowych dzieci” płynie bowiem wniosek, że pierwszą w pełni sfunkcjonalizowaną strukturą sieciową o globalnym charakterze był transnarodowy, ponadpaństwowy, wręcz międzykontynentalny ruch komunistyczny, który kształtował się w tej właśnie formie na przełomie XIX i XX wieku.

Ze względu na ówczesny brak technologicznych nośników informacji i poleceń, elementami struktur sieciowych byli po prostu ludzie, ale wiele funkcjonalności i rozwiązań właściwych tamtym interpersonalnym strukturom organizacyjnym bardzo przypominało rozwiązania stosowane we współczesnych sieciach cyfrowych. Czyż wysyłanie funka Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy z bieszczadzkich Ustrzyk do Francji po to, żeby w „bezpieczny” sposób zajął się tam przerzutem broni dla Brygad Międzynarodowych walczących o skomunizowanie Hiszpanii, nie przypomina okrężnej drogi między serwerami, jaką odbywają dziś dla bezpieczeństwa nasze mejle?

... i kod źródłowy komunistów

Związek Patriotów Polskich - kujbyszewiacy - PKWN - Informacja Wojskowa.
KPP - Aleja Przyjaciół - Klub Poszukiwaczy Sprzeczności - Klub Krzywego Koła.
Te nazwy brzmią niczym sekwencje kodu źródłowego, który - jeśli wnikliwie wczytać się zwłaszcza w rozdziały „Aleja Przyjaciół”, „Nadzorca społeczeństwa” i „Marsz intelektualistów ku III RP” - pozostaje dla Polski po roku 1989 w zasadzie taki sam jak dla PRL po 1945.
Z niezbędnymi aktualizacjami ze względu na nieuchronny upływ czasu. Okazuje się, że nawet skład redakcji pisemek „Wyzwolony Białystok” czy „Białystokier Sztern” z lat 40. minionego stulecia może przyczynić się do lepszego zrozumienia strategii Fundacji Batorego w czasach nam współczesnych. I tego można się u Kani i Targalskiego doczytać.

Przy całej swej wycinkowości i fragmentaryczności, tak chętnie autorom wytykanej, „Resortowe dzieci” całkiem udatnie kreślą panoramę rzeczywistości medialnej głównego nurtu w III RP. Przede wszystkim, dzięki tej lekturze dostrzegamy, że w poczet liderów frontu medialnego zaliczają się osoby, o których trudno powiedzieć, że nie wiadomo, skąd przychodzą. Przynależność instytucjonalno-organizacyjna rodziców, polityczno-światopoglądowe zaangażowanie dziadków – z reguły towarzyszą późniejszemu pokonywaniu kolejnych szczebli kariery w strategicznych mediach okrągłostołowej republiki transakcyjnej.

Jeśli nawet skuteczne zabezpieczenie powództwa Jacka Żakowskiego wobec okładki pierwszego wydania książki potraktować nie tylko symbolicznie, ale wręcz wskaźnikowo, to oznacza, że zaledwie jedna ósma (12,5 proc.) frontmanów żurnalistyki III RP płci obojga nie ma rodowodu i wsparcia resortowo-nomenklaturowego. Ale nawet ten skromny liczbowo odsetek, pochodzący spoza ściśle peerelowskiego klucza, stanowią obliczalni przedstawiciele poglądów racjonalnych: o ile nawet solidarnościowcy, to na pewno z obozu tzw. opozycji konstruktywnej. I choć różni „telewizyjni uczeni”, jak np. profesorowie Krzemiński, Czapiński czy Wnuk-Lipiński, wciąż przypisują Polakom en bloc najrozmaitsze fatalne i kompromitujące poglądy, co do zasady zwykle narodowo-katolickie, to wśród dziennikarzy mediów mejnstrimu pełnego spektrum światopoglądowego wcale nie ma, trudno więc mówić tam o reprezentatywnej różnorodności. Więc chyba jednak jest coś na rzeczy z tezą o dominującym w krajowych mediach postpeerelowskim wzorcu postrzegania i opisu III RP, choć często bywa on przystrojony w szatki „europejskości” i „liberalizmu”?

Republika transakcyjna okresu przejściowego

Względnie trwała struktura sieciowa, oplatająca główne media w dzisiejszej Polsce, jeśli nawet nie osiągnęła jeszcze zdolności do samoreplikacji, to śmiało w tę stronę zmierza. Karuzela powtarzających się nazwisk w telewizji publicznej oraz najrozmaitszych stacjach telewizyjnych czy rozgłośniach prywatnych właściwie przestała dziwić. Widocznie nie ma sensownych młodszych twarzy. Pozostają kadry sprawdzone już w boju: Olejnik, Kedajówna, Pochanke, Lis, Kraśko... Listę można by ciągnąć, ale mniej idzie tu o konkretne nazwiska, a bardziej o fenomen dynastyczności. Zazwyczaj ideowo-światopoglądowej, ale niekiedy także po prostu zawodowej, jak w przypadku rodziny Miecugowów (Brunona i Grzegorza) czy Wróblewskich (Andrzeja, Andrzeja Krzysztofa oraz Tomasza).

Dynastyczność może być nawet walorem, jednak pod warunkiem, że zachodzi
w przypadku dziedziczenia bardzo szczególnych i rzadkich talentów, z czym
w dziennikarstwie raczej rzadko mamy do czynienia. Natomiast struktura sieciowa zamknięta grozi tej profesji całkowitą utratą kontaktu z rzeczywistością, czego zarówno
w czasach PRL, jak i III RP niejednokrotnie doświadczaliśmy. Kania, Marosz, Targalski
o tym przypominają, z nazwiskami włącznie. Sadyści!

Robią zresztą coś więcej, ukazując przekształcenie patologicznej struktury mediów w totalizującym państwie tzw. socjalizmu realnego przed rokiem 1989 w patologiczną strukturę quasirynkową po tej dacie. Zdumiewać musi zwłaszcza rozgrywka o pierwszą ogólnopolską koncesję telewizyjną dla prywatnego nadawcy, która finalizowała się w roku 1994, z udziałem Wachowskiego i Wałęsy oraz służb wojskowych i cywilnych. Historia sprzed dwudziestu lat, starszym niby znana, dla młodych czytelników będzie stanowić pełną egzotykę. UOP wystawił o Zygmuncie Solorzu trzy odmienne opinie, dlatego szef KRRiT Marek Markiewicz wiedział o krajowym pretendencie do koncesji coś innego niż urzędujący prezydent. Konkurujący z Solorzem włoski biznesmen Nicola Grauso miał poparcie Wałęsy i Wachowskiego. Jerzy Konieczny musiał stać nad wanną i Wachowskiemu w kąpieli czytać materiały o Solorzu i Nurowskim...

Całość brzmi dzisiaj trochę jak kiepski scenariusz do filmu klasy C, napisany po pijanemu. Tak wyglądał wtedy nasz kraj. No, może nie Polska właśnie, lecz republika transakcyjna okresu przejściowego. Ostatecznie Grauso wyjechał, koncesję dostał Polsat Solorza, a Wałęsa, falandyzując obowiązujące przepisy, wyrzucił Markiewicza... Późniejsze przymiarki Agory do zainwestowania w stację Solorza skończyły się tzw. aferą Rywina, miłośnika błękitnej whisky, skądinąd zresztą zarejestrowanego przez służby cywilne.

Na wiele pytań w tej sprawie nie znamy odpowiedzi. Nic dziwnego, autorzy piszą o różnych poczynaniach person rozgrywających, natomiast o decydentach wciąż niewiele wiadomo. Warto jednak zwrócić uwagę, że latem 1994 roku Wałęsa nie był już w stanie wywalczyć koncesji dla swego protegowanego. A w kilkanaście miesięcy później musiał pożegnać się z prezydenturą.

Rzeka patologii sterowanej

Dyrektorzy radia, prezesi telewizji, naczelni gazet. Działalność Komisji Likwidacyjnej RSW Prasa-Książka-Ruch to także temat-rzeka. Niestety, rzeka patologii,
za której sprawą lokalną prasę polską zastąpiła prasa polskojęzyczna. Tylko „Polityka”, zawsze z władzą, zawsze w kursie, miała miękkie lądowanie... I jakie tam były świetne pióra: Kałużyński, Koźniewski, Szczypiorski, A. K. Wróblewski, Garlicki, Giełżyński, Kapuściński, KTT, Passent, Sroka-Baczyński. W dodatku, zawsze pisały i podpisywały,
co trzeba.

Politycy, oficerowie służb, agentura w mediach. Pseudonimy, rejestracja, akta spraw operacyjnego sprawdzenia, rozpracowania, pozyskania. Na tajnego współpracownika, na tzw. adresówkę, na kontakt operacyjny, poufny, informacyjny....
I te nazwiska idące w setki, może wręcz w tysiące. Tak wygląda nasza nieoficjalna historia najnowsza. Spuścizna dawnych czasów, ale również brzemię dławiące nas obecnie. Dlatego lektura „Resortowych dzieci” jest przykra i trudna, jednak zarazem niezbędna. Bez zrozumienia, co się wokół nas dzieje, bez poznania architektów i realizatorów tego procesu patologii sterowanej nie zdołamy wyjść z fatalnego kręgu niemożności, w jakim nasz kraj – formalnie suwerenny, demokratyczny, wolnorynkowy – tkwi od czasów okrągłego stołu.



Dorota Kania, Jerzy Targalski, Maciej Marosz: Resortowe dzieci. Media, Wydawnictwo Fronda, Warszawa 2013.


(16 stycznia 2014)

autorska wersja tekstu z tygodnika "wSieci" nr 5 (61) 2014, 27 stycznia - 2 lutego