strona główna arrow wywiady arrow Ratować przed tsunami

Za skandal uważam to, że Polska nie ma żadnej narodowej strategii demograficznej – z EWĄ TOMASZEWSKĄ, ekspertem KK „S” w Komisji Trójstronnej, radną sejmiku województwa mazowieckiego, wykładowcą
na wydziale dziennikarstwa UW, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz

Ratować przed tsunami

Ewa Tomaszewska

– Jak można scharakteryzować dorobek koalicji PO-PSL w zakresie polityki społecznej państwa?


– Z polityką społeczną w przypadku tego gabinetu przez cztery lata pierwszej kadencji działo się tak samo, jak ze wszystkimi innymi dziedzinami. Rząd Donalda Tuska starał się przeczekać, unikając jakiejkolwiek merytorycznej aktywności. A zwłaszcza, stroniąc od analizy stanu rzeczy i określenia programu działań niezbędnych do poprawienia sytuacji. Polityka społeczna nie była nigdy oczkiem w głowie tej ekipy,
ale właściwie dlaczego miałaby być, skoro władzę sprawują liberałowie. Ich interesują przede wszystkim efekty makroekonomiczne, ważne dla obserwatorów zewnętrznych: agencji ratingowych, rynków finansowych, potencjalnych inwestorów.


– Makrowskaźnikami można się pochwalić, zbudować wizerunek zielonej wyspy, podczas gdy polityka społeczna zwykle kosztuje.


– Polityka społeczna w krótkiej perspektywie jest kosztotwórcza, zwłaszcza gdy patrzymy na nią w kategoriach wydatków, a nie inwestycji. Ale przecież wiadomo, że inwestowanie w człowieka jest o wiele bardziej opłacalne niż jakakolwiek inwestycja przedmiotowa. Jeśli dziś zaoszczędzimy na nauczaniu, na dożywianiu dzieci w szkole, jeśli zaoszczędzimy na ochronie zdrowia, to nieco później zapłacimy za to wszystko znacznie więcej, bo społeczeństwo będzie niedożywione, niedouczone, chorowite. Będą potrzebne nakłady kompensacyjne, znacznie bardziej przecież kosztowne.


– Bo lepiej na piekarza niż na aptekarza, jak głosi jedno z przysłów?


– Czasem też lepiej na aptekarza wcześniej niż później, bo nieleczone, źle odżywiane, niedouczone dziecko wyrośnie na dorosłego, którego trzeba będzie wziąć na garnuszek, jeśli nie będzie w stanie samodzielnie się utrzymać. A opóźnione leczenie czy edukacja z pewnością będą skutkować znacznie wyższymi nakładami. Podejmując terapię odpowiednio wcześnie niejednokrotnie można doprowadzić do całkowitego wyleczenia lub takiego zaleczenia, żeby choroba dalej się nie rozwijała. Schorzenie zaawansowane wymaga droższych leków i trudniej poddaje się terapii.


– Wiadomo, że profilaktyka kosztuje mniej i daje lepsze wyniki,
jeśli idzie o ochronę zdrowia.


– Profilaktyka nie dotyczy wyłącznie tej dziedziny. Jeśli chcemy uniknąć braków edukacyjnych, o których zaczyna się coraz głośniej mówić, to uczmy dzieci przyzwoicie już od podstawówki. Nie likwidujmy szkół, które teraz się na potęgę zamyka. Skorzystajmy z szansy, jaką postawił przed polską szkołą niż demograficzny. Mam na myśli zmniejszenie liczebności klas i poprawienie jakości kształcenia. W mniejszej,
liczącej około dwudziestu uczniów, klasie można poświęcić każdemu dziecku więcej czasu i pozostawać z nim w bezpośrednim kontakcie, co przy klasie blisko czterdziestoosobowej praktycznie nie jest już wykonalne.


– Spróbujmy określić, co bezpośrednio wchodzi w sferę polityki społecznej.


– Przede wszystkim, trzeba tu zwrócić uwagę na dwa ogromnie ważne obszary. Po pierwsze, cały system ubezpieczeń społecznych, obejmujący ubezpieczenia emerytalne i rentowe, ubezpieczenia od wypadków przy pracy i chorób zawodowych, wreszcie ubezpieczenia umożliwiające choćby częściowy zwrot zarobków utraconych
z powodu choroby. Drugi istotny sektor to polityka prorodzinna i związana z nią pomoc społeczna, czyli wspieranie tych, którzy samodzielnie sobie w życiu nie radzą. Na wprowadzenie czeka od lat promowany przez Solidarność tzw. minimalny dochód gwarantowany, który dobrze sprawdził się w innych krajach. Z polityką społeczną ściśle wiąże się też sytuacja demograficzna kraju, która ma ogromny wpływ na politykę ekonomiczną, fiskalną, wreszcie na rynek pracy. Za kilka lat będzie nas o trzy miliony mniej, a rządzący nawet nie próbują zmierzyć się z tym wyzwaniem.


– Może uważają, że rozwiąże im to problem brakujących miejsc pracy, których liczba sięga dziś od 4,5 do 5 milionów?


– Nie, to nie jest żadne rozwiązanie, lecz polityczne przyzwolenie na kurczenie się narodu. Za skandal uważam to, że Polska wciąż nie ma żadnej narodowej strategii demograficznej. Jak najszybsze opracowanie i wdrożenie w życie takiej strategii powinno być jednym z priorytetów władzy. Co więcej, tak jak każde nowe, wprowadzane w życie rozwiązanie sprawdza się pod kątem zgodności z konstytucją oraz ustawodawstwem unijnym, tak powinno się również badać jego zgodność
z przyjętą strategią demograficzną. Do tego jednak niezbędna jest wola polityczna, której dziś niestety nie widać.


– Wiedza o pogarszającej się sytuacji demograficznej Polski nie jest żadnym newsem.


– Nie, dlatego tym bardziej zdumiewa brak jakichkolwiek działań zaradczych. Nasz związek już na początku lat 90., wskazywał na konieczność reformy emerytalnej
i wielu innych działań w zakresie polityki społecznej. Na zjeździe w Mielcu, w roku 1994, przyjęto uchwałę o potrzebie przygotowania pakietu reform, które mogłyby zapewnić godziwy poziom życia w kraju, w tym związkowcom i ich rodzinom. Specjalnie powołany zespół przygotował m.in. tezy do reformy ubezpieczeń społecznych, które obok dwóch dokumentów ministerialnych stały się podstawą reformy ubezpieczeń społecznych przeprowadzonej podczas rządów AWS.


– Sytuacja demograficzna Polski nie była jeszcze wtedy taka zła.


– Wskaźnik dzietności wynosił około 2, podczas gdy dziś to jest zaledwie 1,4.
A tzw. prostą zastępowalność pokoleń gwarantuje dopiero dzietność na poziomie 2,15.


– Mimo to rząd Buzka zdecydował się na trudną reformę. Dlaczego?


– W roku 1997 wpływy do ZUS kształtowały się na poziomie 40 proc. budżetu państwa, a wydatki z tytułu ubezpieczeń społecznych sięgały 45 proc. wysokości tego budżetu. W sferze finansów publicznych nie ma w państwie większej i zarazem poważniejszej sprawy niż wydolność systemu ubezpieczeń społecznych. A tamten system już wówczas nie był wydolny, trzeba go było co roku zasilać kilkoma
lub kilkunastoma miliardami złotych z budżetu. Reforma, która została wtedy podjęta, miała w przyszłości uczynić ten system samowystarczalnym. Jeśli nawet nie w pełni,
to jednak w znacznie wyższym stopniu.


– Czy to się udało?


– Nie, nie udało się ze względu na późniejsze niekorzystne zmiany
w ustawodawstwie, w tym zwłaszcza te, które środki wpływające dawniej
do OFE przesunęły do ZUS.


– Mówimy o zeszłorocznym manewrze Tuska i Rostowskiego?


– Tak, oni po prostu postanowili ratować bieżący budżet środkami przyszłych emerytów.


– Jest spór, czy te zmiany są dobre, czy złe. Może jednak lepiej,
żeby ta składka szła do ZUS?


– Ocena zależy od tego, co chcemy osiągnąć. Jeśli szło tylko o szybką, krótkoterminową poprawę w finansach publicznych na dziś, to oczywiście postąpiono słusznie. Ale z punktu widzenia reformy systemu, mającej w dłuższej perspektywie zapewnić mu samowystarczalność i zlikwidować groźbę finansowej zapaści była to niewątpliwie zła decyzja. Fatalna również w skutkach dla przyszłych emerytów
oraz dla budżetu państwa za lat dwadzieścia, który będzie musiał sprostać wypłatom świadczeń… W ZUS zapisuje się bowiem tylko wielkość zobowiązań, lecz środków na ich wypłatę nie ma. Bez pogłębionej analizy, zamiast publicznej debaty mamy zwyczajne przeciąganie liny w mediach, czasem wręcz zapasy, które może dostarczają ludziom niezbyt wybrednej rozrywki, ale wiedzy z pewnością już nie.


– Reforma ubezpieczeń społecznych od początku nie miała lekko
z promocją.


– To prawda, że media, wówczas o wyraźnie lewicowym nastawieniu, nie chciały informować o ważnych ze społecznego punktu widzenia nowych regulacjach. Nawet telewizja publiczna, od której należałoby oczekiwać zainteresowania w tej sprawie, zaproponowała rządzącym wykupienie płatnych reklam. Szkoda, że premier Buzek nie zdecydował się, żeby pójść do studia i osobiście przedstawić chociaż zręby tej reformy. Szefowi rządu czasu antenowego chyba by nie odmówiono i może dziś ludzie nie czuliby się oszukani. Ostatecznie, do społeczeństwa przebiły się tylko płatne reklamy funduszy emerytalnych…


– Te słynne z wypoczynkiem pod palmami?


– Tak, one wryły się w pamięć. Co gorsza, teraz często przypisuje się je właśnie ekipie Buzka, a nie zarządom OFE, które ostro walczyły o przyciągnięcie do siebie jak największej liczby uczestników. A przecież myśmy wiedzieli, że przedstawiane w telewizyjnych spotach obrazy luksusu są nazbyt optymistyczne, nieprawdziwe. Reformę trzeba było podjąć, żeby ratować przed tsunami, jakim stałoby się nagłe załamanie systemu emerytalnego, jego niewypłacalność. Żeby choć trochę spłaszczyć i rozciągnąć w czasie falę niedoborów w systemie. Całkowicie jej uniknąć by się nie udało, mimo przyzwoitego jeszcze wówczas wskaźnika dzietności. Już wtedy było to widoczne.


– Może Polska, wzorem innych państw, powinna była wdrożyć specjalną, prourodzeniową politykę rodzinną?


– Z pewnością tak. I należało zacząć od wspomnianej wcześniej narodowej strategii demograficznej. Sprawy potoczyły się jednak inaczej. Rząd Millera zlikwidował Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (który m.in. nałożył na PTE kary za tamte nieuczciwe reklamy), i doprowadził do zmian w otoczeniu prawnym, które znacznie pogorszyły warunki uczestnictwa w nich przyszłym emerytom. Zlikwidował także zasiłek porodowy, funkcjonujący od czasów powojennych, pierwotnie w formie rzeczowej wyprawki, oraz inne świadczenia prorodzinne. Gdy po kilku latach przywracano zasiłek, jako tzw. becikowe, sprawie towarzyszył szyderczy chichot mediów. Teraz znów kasuje się ten zasiłek, zresztą jeden z najniższych w Europie, krytykując jego powszechność. To prawda, że najbogatsi łatwo się bez tych pieniędzy obejdą. Ale eksperci Donalda Tuska nie znają chyba wyników badań, z których jednoznacznie wynika, że dzietność zwiększa się tylko w tych krajach, gdzie wspierające ją świadczenia mają charakter powszechny.


– Dlaczego tak się dzieje?


– Bo tylko wtedy środki pomocowe trafiają do warstwy społecznej o średnich dochodach. A to są właśnie ci ludzie, którzy (inaczej niż najbogatsi i najbiedniejsi) uwzględniają zachęty finansowe w swoich decyzjach prokreacyjnych. Skutkuje to również tym, że procentowo wyższa liczba urodzeń przesuwa się do rodzin, zdolnych zapewnić dzieciom lepsze warunki życia, lepszą opiekę medyczną i lepszy dostęp
do nauki, czyli korzystniejszy start w życie.




Za kilka lat będzie nas o trzy miliony mniej, a rządzący nawet nie próbują zmierzyć się z tym wyzwaniem.
To polityczne przyzwolenie na kurczenie się narodu.

„Tygodnik Solidarność” nr 20, z 11 maja 2012