strona główna arrow na gorąco arrow Pop-buddyzm w Trafficu, czyli Ole Nydahl po latach

16 kwietnia 2012

Pop-buddyzm w Trafficu, czyli Ole Nydahl
po latach

Plakat i książki na wystawie. Książki na stole przy wejściu. Z windy wychodzą dwie młode, dwudziestoparoletnie mamy z dziećmi w wózkach. Może spotkanie dobiega
już końca? Nie. W kawiarni na trzecim piętrze tłok. Niemała przecież sala jest pełna słuchaczy: wokół tych, którym udało się zdobyć miejsca siedzące, stoi spory wianuszek wytrwałych. Inni rozlokowali się pod ścianami.



– Chrześcijaństwo miało w średniowieczu swoją, dość podobną ars moriendi – mówi lama Nydahl w odpowiedzi na jakieś pytanie z sali. – Potem o sprawie zapomniano.
I teraz chrześcijanie właściwie nie wiedzą, co się ma dziać z człowiekiem po śmierci.

Wiele osób przyszło tutaj z dziećmi, najczęściej chyba w wieku trzech-pięciu lat. Z boku na kanapie 35-letnia na oko blondynka notuje coś w swoim laptopie z jabłuszkiem. Obok, wyciągnięte na brzuszku jak kotek, śpi jej dziecko. Niedaleko inny trzylatek siedzi w ściennej wnęce i rezolutnie popatruje wokół. Stoliki i siedziska, bardziej oddalone
od audytoryjnej części sali, też są zajęte.

Ludzie sprawiają wrażenie bardzo zrelaksowanych nawet tam, skąd prelegentów
nie widać i właściwie nie słychać. Ole Nydahl mówi cicho, prawie bez nagłośnienia, dopiero głos tłumacza dociera lepiej na obrzeża sali. Ktoś przechodzi, rozmawiając
przez komórkę, ktoś inny sprawdza e-maile w smartfonie.

Ciekawy jest skład audytorium: liczba kobiet i mężczyzn wydaje się porównywalna,
na ile da się to ocenić z brzegu sali, bez możliwości dokładniejszego przejrzenia się siedzącym. Mimo naprawdę znacznej liczby maluchów, wózków i nosideł, średnia wieku kształtuje się z pewnością powyżej trzydziestki, a może nawet od 35 lat w górę.
Co może oznaczać, że buddyści praktykują rodzicielstwo świadome, że decydują się na dzieci stosunkowo późno. Albo – biorąc z innej strony – w tym środowisku dominują tzw. głodne duchy, czyli osoby, które najpierw przebrnęły przez mniejszy lub większy manowiec, zanim znalazły swoją drogę do swojej buddyjskiej sanghi.

– Jeden kanał energetyczny na czubku głowy, drugi cztery palce poniżej pępka – mówi Ole Nydahl i otrzymuje frenetyczną owację. To trochę elementarz buddyzmu, więc reakcja słuchaczy wydaje się nieco zaskakująca, ale za chwilę widać już, że wybuch entuzjazmu spowodował jakiś mężczyzna, który podszedł do duńskiego lamy, żeby się
z nim przywitać, a może pożegnać...

Spotkanie trwa od półtora godziny. Jest dość gorąco, liczne bagaże, głównie plecaki, leżą z boku i pod stołami. Czy to tylko przejaw duchowego nomadyzmu? Czy raczej znak, że wiele osób przyjechało na spotkanie z duńskim lamą spoza Warszawy?
W powietrzu niemal fizycznie wyczuwa się spokój. Jedynie chwilami wybuchają okrzyki radości i aprobaty, słychać śmiechy i sformatowane według anglosaskiego wzorca okrzyki „łał”, co trochę zdumiewa. Bo jakkolwiek zdyscyplinowanie w tych reakcjach wydaje się typowo sekciarskie, to jednak konkretne zachowanie kojarzy się raczej
z, owszem, pełnym radości, ale i nieprzesadnie refleksyjnym stylem imprezowo-kibicowskim.

Przed blisko trzydziestu laty w Krakowie w ogromnej sali Pałacu pod Baranami było pewnie nie mniej ludzi. Tam każdy miał miejsce siedzące, Ole Nydahl nauczał, a postawa adeptów przejawiała zazwyczaj silne znamiona uduchowienia, nieraz pewnie wręcz przebóstwienia. Duńczyk, wówczas mężczyzna w pełni sił fizycznych, skupiony
na wykładzie, ale czujny, każdego z nowoprzybyłych witał typowym skłonieniem głowy nad złożonymi dłońmi.

Dziś, choćby ze względu na rodzaj sali, ale i na inny zupełnie czas, byłoby to raczej niemożliwe. Bo tutaj, w Warszawie, duński lama nie widział, czy ktoś nowy wysiada na trzecim piętrze z windy. A obserwatorowi z zewnątrz, atmosfera spotkania w Trafficu mogła się kojarzyć najwyżej z rodzajem atrakcyjnej imprezy, zapewne związanej z jakimś rodzajem duchowego czy mentalnego pobudzenia, ale przecież nie z żadnym przebóstwieniem. Mogło też wydać się dziwne, że na spotkanie z ponad siedemdziesięcioletnim Duńczykiem przyszło tylu ludzi z małymi dziećmi. Tym bardziej,
że tematem miało być umieranie. Sprecyzujmy: umieranie po buddyjsku, czyli Poła, praktyka świadomego umierania, która stała się swoistą specjalnością nauczyciela medytacji z Kopenhagi.

Formalnie impreza miała charakter promocji, związanej z publikacją polskiego przekładu książki „O śmierci i odrodzeniu, czyli jak umrzeć bez lęku”. Ale w zaproszeniu rozsyłanym przez Traffic do adresatów firmowego newslettera napisano, że „Spotkanie będzie miało formułę otwartego dla publiczności panelu dyskusyjnego poświęconego praktycznemu przygotowaniu do śmierci. Wstęp wolny”. Olego Nydahla pięć lat temu odumarła ukochana żona. Przedwcześnie.

Czego mogli oczekiwać po tym spotkaniu ludzie w sile wieku, często z małymi dziećmi? Cóż, większość z nich stanowili z pewnością wyznawcy buddyzmu lub jego sympatycy. Z kolei innych zachęciła do przyjścia raczej osoba niż temat. Duńskiemu lamie trzeba oddać sprawiedliwość: przyjeżdżał do Polski od dawna i regularnie. Dochował się tu wielu uczniów. Wielu polskich adeptów, a zwłaszcza adeptek buddyzmu tybetańskiego ma z pewnością ważne osobiste wspomnienia związane z jego osobą. Pierwsza polska sangha „Diamentowej Drogi” powstała w Krakowie, jeszcze w drugiej połowie lat 70.

Słychać kolejny wybuch niemal ekstatycznej radości. Potem drugi, trzeci. Ich odgłosy dochodzą nawet na parter wysokiego przecież budynku. We frenecie na cześć Duńczyka bierze udział cała sala: nic dziwnego, że robią to ci, którzy zdobyli miejsca siedzące stosunkowo niedaleko, widzą lamę w ciemnym podkoszulku z bliska i uczestniczą w rzeczy samej. Ale jak udaje się śledzić przebieg spotkania tym wszystkim, którzy siedzą w odległych od estradki zakamarkach trzeciego piętra starego Domu
Braci Jabłkowskich?


Wygląda na to, że uczestnicy spotkania, którym w poniedziałkowe południe przypadły w udziale miejsca na obrzeżach sali, gdzie niewiele widać i mało co słychać, mają z duńskim lamą jakiś kontakt pozazmysłowy. No bo jak inaczej wytłumaczyć ich ludyczne reakcje? Przecież chyba nie prostym naśladownictwem reakcji tych, którzy znaleźli się bliżej Olego Nydahla.