strona główna arrow portrety arrow Legendy nie płoną

W normalnych czasach zostałby raczej dyplomatą niż dziennikarzem. Lub politycznym komentatorem, bo polityka, obok pięknych kobiet w młodości i tenisa przez całe życie, stanowiła jego wielką pasję. Nic dziwnego, kuzyn Zbigniew Brzeziński był przecież jednym z ważnych rozgrywających
na globalnej szachownicy.

Andrzej Roman 17 maja 1927 – 17 grudnia 2011

Legendy nie płoną

Andrzej Roman_fot. Tomasz Gutry

Andrzej Roman przez ponad dziesięć lat redagował w „Tygodniku Solidarność” dział sportowy. Do redakcji, wtedy jeszcze przy Kościelnej 12, najczęściej przyjeżdżał na rowerze, z rakietą i zwykle w stroju nadającym się niemal do wybiegnięcia na kort. Znał wszystkich, opowiadał zajmująco, był gotów do rozmowy na każdy temat, przynajmniej do godziny, na którą miał zarezerwowany kort… Wtedy uśmiechał się przepraszająco i wsiadał na rower.

Żołnierz AK, urzędnik USC

Z urodzenia był warszawianinem, niewiele młodszym od pokolenia Kolumbów. W roku 1943, jako szesnastolatek, został żołnierzem AK. Jego osiemnaste urodziny przypadły w kilka dni po formalnym końcu wojny. Rozpoczął studia, podjął pracę, szukał swego miejsca w życiu.

Prawo na UW ukończył w 1949, później studiował tam jeszcze historię sztuki i socjologię. Zaraz po studiach pracował m.in. w urzędzie stanu cywilnego na Mokotowie, gdzie poznał Adolfa Rudnickiego, który starał się o błyskawiczny ślub z urodziwą Marie O’Mahoney, zwaną Scarlett. Zafascynowany książkami Rudnickiego, młody absolwent prawa załatwił pisarzowi termin z dnia na dzień. Związek okazał się jednak nietrwały i wkrótce pełna temperamentu Irlandka została żoną kompozytora Andrzeja Panufnika.

Duszne klimaty lat pięćdziesiątych

Młodzi ludzie chcieli zapomnieć o wojnie. Zachłannie szukali urody życia, miłości, przyjaźni. Ale często też uciekali przed koszmarem nowych, niedobrych dla Polski czasów, w wódkę, w anegdotę, w nierzeczywistość. Pili, ostro pili. Pisarze, filmowcy, malarze, aktorzy. Cały ten artystyczny światek, ale i złota młodzież, prywaciarze, piękne kobiety, sportowcy, studenci, także półświatek. Dobrze oddają klimat tamtego czasu pisane na bieżąco opowiadania Hłaski czy „Dziennik 1954” Tyrmanda, ale też wspomnienia Andrzeja Romana o „Czterdziestu wspaniałych” (2003).

Ciekawą wykładnię tego zjawiska daje Krzysztof Pasierbiewicz, autor książki
o tzw. helskiej balandze (2006), zauważając, że „ludzi z nazwiskami, ludzi z fantazją
i ludzi z pieniędzmi na przekór szpetocie komuny łączyło luzackie poczucie humoru, polot i fantazja, upodobanie wolności i jakże znamienny dla tamtej epoki stan sielskiej
i całkowicie bezkarnej beztroski finansowej, jako że pieniędzy się wtedy na ogół nie miało, więc nikt się o nie specjalnie nie martwił”.

Drastycznie się ustatkował

„Zniewalająco przystojny, tryskający życiem i humorem, znany warszawski dziennikarz i reporter sportowy. Wieloletni wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego. Wrodzoną kindersztubę przekazał swojemu synowi Zbigniewowi, zdolnemu prawnikowi. Chyba jedyny w świecie dziennikarz bez prawa jazdy. Charyzmatyczny, tubalny baryton. Dżentelmen władający przepiękną polszczyzną. Zawsze świetnie ubrany.
Po ożenku drastycznie się ustatkował. Bardzo urodziwa żona Dagmara” – takiej charakterystyki, jaką poznanemu przed laty na Helu dziennikarzowi, wystawił
w swojej książce Pasierbiewicz, można tylko pozazdrościć.

I pewnie wielu mu zazdrościło: klasy, prezencji, pięknych kobiet, znajomości
z Hłaską, eleganckiej marynarki w pepitkę, trzymanej w szatni na wszelki wypadek,
bo do nocnej „Kameralnej”, przy Foksal, bez marynarki wtedy nie wpuszczano.
Ale samemu Romanowi uczucie zazdrości było obce. Mirosław Żukowski, szef działu sportowego w „Rzeczpospolitej” wspomina, że ten nestor polskiego dziennikarstwa sportowego, potrafił dzwonić do znacznie młodszych kolegów z pochwałą, gdy tylko jakiś tekst przypadł mu do gustu.

Przez blisko ćwierć wieku Andrzej Roman kierował działem sportowym
w „Kurierze Polskim”. W latach 70. był sprawozdawcą z trzech kolejnych Olimpiad. Później zaangażował się w Solidarność. W stanie wojennym pracował w dziennikarskiej Agencji Omnipress.

Wydał wiele książek

Później na krótko objął dział sportowy w „Gazecie Wyborczej”. Młodszym czytelnikom, którym gazeta z czerwonym prostokątem kojarzy się wyłącznie z „Michnikowszczyzną” czy aferą Rywina, warto przypomnieć, że pierwotnie miał to być ogólnopolski dziennik NSZZ Solidarność. Trudno się zatem dziwić, że Andrzej Roman, który wstąpił do związku w 1980, a po 13 grudnia wydawał książki w drugim obiegu
i był spikerem III programu podziemnego Radia Solidarność, chciał tam pracować. Długo to nie trwało. Nie mogąc pogodzić się z forsowaną linią polityczną gazety, dziennikarz przeszedł do „Tygodnika Solidarność”.

Ma na swym koncie kilkanaście książek. Prócz przywołanej wcześniej pozycji, wydał m.in. zbiór opowiadań i nowel filmowych „Pies na środku jezdni” (1996), zredagował tom wspomnień ludzi teatru z czasów stanu wojennego „Komedianci. Rzecz o bojkocie” (1988) oraz wybór marksistowskiej nowomowy z czasów przed-
i postalinowskich, zatytułowany „Paranoja. Zapis choroby” (1990).

– Bardzo warszawska i wyrazista postać – mówi o zmarłym poeta Jerzy Górzański, który przez długie lata pisywał felietony do prasy sportowej. – To był rzetelny fachowiec, z dobrym warsztatem. W latach 90. proponował mi współpracę
w piśmie sportowym, które wtedy zakładał. Niestety, z braku środków pismo
nie powstało.

Od kilku lat Andrzej Roman poważnie chorował, miał problemy z chodzeniem, ale papierosów nie rzucił. W grudniowe popołudnie w kawalerce przy Świętojerskiej spłonęły gromadzone przez lata pamiątki: plakaty Młodożeńca, listy Herberta, tenisówki Pete’a Samprasa. Została jednak dobra pamięć o człowieku.

„Tygodnik Solidarność” nr 2, z 6 stycznia 2012