strona główna arrow varia arrow Manowce smoleńskiego śledztwa

Tragedia smoleńska, zadając mocny cios uczuciom, nie odebrała
jednak polskiej wspólnocie narodowej zdolności do racjonalnej oceny faktów. Gdy zbierze się je w całość, wychodzi bardzo niepokojący obraz prowadzonego w tej sprawie śledztwa.

Manowce smoleńskiego śledztwa

Rozrzucone szczątki polskiego tupolewa_zdjęcie satelitarne_fot. archiwum

Bez ustalenia dokładnych przyczyn oraz wyjaśnienia, kto i w jakim zakresie ponosi odpowiedzialność za zdarzenie, w którym ponieśli śmierć prezydent Kaczyński i 95 innych osób, znajdujących się na pokładzie rządowego tupolewa, nie zdołamy wyjść z głębokiej, psychospołecznej traumy. Co więcej, warunkiem powrotu do stanu równowagi sprzed 10 kwietnia będą nie tylko same rzetelne rezultaty postępowań wyjaśniających, ale – co równie ważne – szeroko podzielane przekonanie o ich wiarygodności. Pytanie, czy z powodu oddania przez Donalda Tuska całkowitej kontroli nad śledztwem w ręce Kremla będzie to jeszcze w ogóle możliwe.

Bombardowanie pozornymi sensacjami…

Po blisko dziewięciu miesiącach, jakie upłynęły od tamtej kwietniowej soboty, o wynikach badań dwóch komisji lotniczych rosyjskiej (MAK) i polskiej właściwie nadal nie dowiedzieliśmy się niczego istotnego, za to od początku jesteśmy bombardowani lawiną nieustannie modyfikowanych i wzajemnie sprzecznych newsów, oświadczeń, komunikatów, informacji, przecieków. Źródłem różnych sensacyjnych doniesień, co poniekąd naturalne, bywają dziennikarze, ale w szranki stają z nimi często politycy, urzędnicy państwowi, prokuratorzy. No i niezawodny pułkownik-lotnik Edmund Klich, którego – ze względu na sugestię strony rosyjskiej – akredytowano jako przedstawiciela RP przy strukturze generał Anodiny.

„Nikt z załogi nie znał rosyjskiego”, „prezydent naciskał”, „gen. Błasik był w kokpicie”, „niepotrzebnie lądowali” – dziś powszechnie już wiadomo, że cała ta wściekła propagandowa agresja, która na skamieniałych ze zgrozy i bólu Polaków ruszyła już w kilka kwadransów po tragedii, nie miała związku z realnym przebiegiem zdarzeń. I kto by tam – może poza dociekliwymi i pamiętliwymi blogerami – rozpamiętywał teraz, gdzie się podział lotnik-działkowicz Łosiew, który „widział w kokpicie piątą osobę”. Teraz już cicho nie tylko o piątych zwłokach, Łosiewie i kokpicie, niedającym się wypatrzeć wśród sfotografowanych szczątków samolotu, ale nawet o pułkowniku Krasnokuckim, który z powtórzonych i w istotny sposób zmienionych zeznań kontrolerów lotu zwyczajnie zniknął.


Latem w okolicach miejsca zdarzenia cięto równo z ziemią_fot. internet

Pośrednim, ale mocnym dowodem, że Polacy źle oceniają przebieg dotychczasowych działań śledczych strony rosyjskiej, jest niedawna wypowiedź Donalda Tuska, krytyczna wobec przedstawionego stronie polskiej projektu raportu MAK. Premier oczywiście zna sondaże publikowane w mediach. Ale zna i te, które opisują realny stan nastrojów społecznych. Jeśli zdecydował się na prężenie muskułów wobec pułkownika Putina i zrobił to właśnie teraz, to znaczy, że w społeczeństwie dominują w tej sprawie opinie mocno krytyczne.

…i zerowa wiedza o faktach

Właściwie na pewno wiemy tylko, że zginęli. Nie znamy jednak nawet dokładnej godziny zdarzenia: o 8.56 włączono syreny alarmowe lotniska; według ministra Szojgu, samolot zniknął z radarów o 8.50; o 8.39’35 nastąpiła przerwa w dostawie prądu; na 8.38 z sekundami zatrzymał się zegarek generała Błasika; Wiktor Bater o 8.40 w Polsacie mówił, że samolot uległ katastrofie 4 minuty wcześniej, a więc około godziny 8.36.

Z analizy planu lotu oraz rozmów, prowadzonych z pokładu tupolewa (prezydenta z bratem, pilotów maszyny rządowej z załogą Jaka 40) można wnioskować, że do feralnego zdarzenia doszło około 8.35. Podczas gdy z cytowanych przez „Nasz Dziennik” zeznań smoleńskiego milicjanta wynikałoby, że odgłosy eksplozji usłyszał już o 8.30; natomiast około 8.20 czasu polskiego, czyli 10.20 czasu miejscowego w sieci, na smoleńskim forum dyskusyjnym, pojawił się wpis o jakiejś katastrofie w pobliżu lotniska.

Rozbieżności czasów śmierci, jakie pojawiły się w aktach zgonu, znikające z aparatów esemesy, a zwłaszcza 19 włączonych na pokładzie telefonów komórkowych nakazują wręcz pytać, czy pasażerowie w ostatniej fazie lotu mogli mieć świadomość zagrożenia i czy wszyscy zginęli jednocześnie.

Edmund Klich, tłumacząc niedawno rozkawałkowanie maszyny i ciał ofiar, ze sporą pewnością siebie powtórzył znaną hipotezę o obrocie maszyny po zderzeniu z brzozą, upadku na plecy i przeciążeniu rzędu 100 g. Problem jednak w tym, że na kołach tutki są wyraźne ślady smoleńskiego błota, nie mówiąc już o tym, że maszynie o rozpiętości skrzydeł 37, 5 m, lecącej na wysokości 10–12 m, raczej niełatwo przyszłoby wykonać obrót o 180 stopni. A wartość przeciążenia może należałoby sprawdzić, np. w ramach eksperymentu śledczego.

Spóźniony Tusk i blogerzy

Wszystko sprzątnięte, zabetonowane, skromny znak pamięci - to symboliczny obraz stanu, w jakim utknęło śledztwo smoleńskie. Dla Kremla jest OK, dla nas nie do przyjęcia_fot. Zuzanna Kurtyka

Pytanie, jak opinia publiczna w Polsce ocenia dziś rezultaty czterech smoleńskich dochodzeń (MAK, Komisja Jerzego Millera, prokuratura Federacji Rosyjskiej, naczelna prokuratura wojskowa RP), nie ma dziś większego sensu. Dlaczego? Bo poza ogromną liczbą różnych medialnych wrzutek i niewiarygodnych przecieków, które towarzyszą tragedii smoleńskiej od 10 kwietnia, poza wstępnym (wersja z maja br.) raportem MAK, wreszcie poza zupełnie wbrew regułom odtajnionym stenogramom rejestratora z kokpitu, cały istotny materiał dowodowy w tej sprawie – wrak samolotu, rejestratory, dane z oblotu smoleńskiego lotniska, wyniki badań histopatologicznych ciał ofiar, przesłuchania wielu ważnych świadków, przygotowanie i zabezpieczenie lotu itp. – pozostaje przecież dla ludzi niedostępny.

I to jest jeszcze zrozumiałe. Gorzej, że po tak długim czasie cały ten materiał pozostaje również niedostępny dla polskich śledczych z NPW oraz dla komisji ministra Millera. Spóźniona, ale charakterystyczna reakcja premiera Tuska potwierdza, że tak być przecież nie powinno. Tym bardziej że opinia publiczna w kraju ma wyrobione zdanie nie tylko o jakości działań strony rosyjskiej, ale również jej polskich odpowiedników.

Niezrozumiała rezygnacja ze wstępnej, bez względu na rzeczywiste intencje uczynionej jednak przez prezydenta Miedwiediewa propozycji prowadzenia wspólnego śledztwa. Wybór konwencji chicagowskiej zamiast dwustronnego porozumienia z Rosją z roku 1993 jako podstawy współdziałania. Opóźnianie przesłuchań osób, które – jak np. minister Janusz Arabski, konferujący w marcu z przedstawicielami Kremla w moskiewskiej restauracji – dysponują istotną wiedzą, w zakresie organizacji wylotu polskiej delegacji na uroczystości w Katyniu. Zastanawiający brak osłony kontrwywiadowczej tej wizyty. Nie mniej dziwna niewiedza gen. Janickiego, szefa BOR, o nieobecności jego podwładnych na smoleńskim lotnisku.

Gdyby premier posłuchał Trznadla

Mniejsza już o wręcz przysłowiowe kłamstwa minister Kopacz, przygwożdżone przez wyniki działań ekipy archeologów, którzy w podobno „przekopanym na metr” terenie znaleźli jeszcze 5 tys. fragmentów rozbitej maszyny oraz ludzkich szczątków. Zastanawia jednak nie tylko naruszenie polskiego prawa w zakresie pochówku ofiar katastrofy bez szczegółowej sekcji zwłok, ale zdumiewający opór polskich władz i polskich śledczych wobec części rodzin ofiar, domagających się ekshumacji i przeprowadzenia niezbędnych badań, w tym histopatologicznych, nie tylko wymaganych prawem, lecz po prostu warunkujących dotarcie do prawdy o tym, jak zginęli ich najbliżsi. Z upływem każdego następnego tygodnia maleje szansa na rozstrzygający wynik badań śluzówki, niezbędnych choćby dla wykluczenia hipotezy o użyciu ładunku termobarycznego.

Wobec naszych wielowiekowych doświadczeń z władcami Kremla, a zwłaszcza wobec przypomnianych przez prof. Andrzeja Nowaka danych, że obecne elity władzy Federacji Rosyjskiej w 70 proc. wywodzą się z sowieckich lub posowieckich służb specjalnych, zupełnie niezrozumiała i niezgodna z polską racją stanu wydaje się niechęć do powołania międzynarodowej komisji, co prof. Jacek Trznadel w otwartym liście do premiera postulował już 19 kwietnia.

Gdyby premier posłuchał profesora Trznadla, Polska byłaby dziś pewnie w nieco odmiennym momencie dziejowym, w trochę innej przestrzeni geopolitycznej. Choć z nieobecności przywódców wielu zachodnich państw, którzy najpierw zapowiedzieli swój udział w krakowskim pogrzebie prezydenckiej pary, a potem nagle z przyjazdu zrezygnowali, też trzeba umieć wysnuć polityczne wnioski.

Jak było, jak być powinno

Zabezpieczenie miejsca zdarzenia. Zebranie istniejących śladów. Gromadzenie dowodów. Przesłuchiwanie świadków. Sformułowanie możliwych hipotez. To elementarz każdego dochodzenia do prawdy. Dopiero potem, w oparciu o zgromadzony materiał dowodowy można zasadnie sprawdzać wszystkie hipotezy, odrzucając takie, które nie wytrzymują konfrontacji z dowodami. Wtedy dochodzi się do tej jedynej możliwej, a więc prawdziwej wersji wydarzeń. Zgodnie z zasadą: najpierw ustalamy niepowątpiewalny stan rzeczy, dopiero później formułujemy ewentualne wnioski o odpowiedzialności lub winie. Nigdy odwrotnie.

A jak było tym razem? Pięć tysięcy obiektów znalezionych po pół roku na tym rzekomo zabezpieczonym terenie. Pół roku targów o przykrycie szczątków tupolewa brezentem w ramach „gromadzenia i ochrony dowodów”. I wstrząsające zdjęcia, zdobyte przez ekipę Anity Gargas, pokazujące mściwe niszczenie wraku, jego rozkawałkowanie, cięcie instalacji, wybijanie szyb, w których mogła się np. przechować (w postaci naprężeń) wiedza o przeciążeniu, jakiemu poddana była maszyna.

Szans na oddanie rejestratorów, polskiej przecież własności, jak dotąd nie widać. Nasi śledczy nie mieli też możliwości uczestniczenia w tzw. oblocie lotniska Smoleńsk-Północny. Ale o jakości „dochodzenia do prawdy” przez MAK przesądza manipulacja zeznaniami kontrolerów lotu, kluczowymi w tej sprawie. Próba zasadniczej zmiany zeznań najważniejszych świadków (a może i podejrzanych?) to chyba światowe kuriozum, na które też zabrakło dostatecznej reakcji z polskiej strony.


Wkręcanie żarówek do lotniskowych reflektorów przy pięknej słonecznej pogodzie wkrótce po katastrofie tupolewa. Może się to ściśle wiązać ze złym naprowadzaniem polskiego samolotu, czyli podstawową wśród blogerów śłedczych hipotezą wyjaśniającą przyczyny tragedii_fot. internet

Szkoda, że premier wcześniej nie zajrzał do tych sondaży, gdyż złe naprowadzenie maszyny Tu 154M nr 101 – bez przesądzania: umyślne czy przypadkowe – to podstawowa chyba hipoteza badawcza. Ciekawe są analizy blogerów (np. „Załoga polskiego Tu-154m w Smoleńskiej Pułapce”). Uprawdopodobnia ją również desperacka próba ucieczki kontrolera, którą widzieliśmy na ekranach naszych telewizorów zaraz 10 kwietnia. A wzmacniają sączone w mediach od pierwszych chwil kłamstwa o rzekomej nieznajomości rosyjskiego, o kłopotach z liczebnikami, jakie mieli mieć nasi piloci itd., itp.

Oprócz wstrząsu, przeżytego na wieść o śmierci części kierowniczych elit naszego państwa, drugim uczuciem, które ogarniało Polaków w tamtą kwietniową sobotę, był dysonans poznawczy zachodzący między deklaracjami o potrzebie starannych, wielowątkowych, więc z natury rzeczy długotrwałych badań
(ponieważ każdy wypadek lotniczy ma wiele przyczyn), a tą dobrze zorkiestrowaną dezinformacyjną ofensywą, która w świadomości mniej krytycznych odbiorców
mediów miała utrwalić trzy składowe końcowego raportu: mgła, błędy pilotów,
naciski prezydenta.

To właśnie pamięć o przypisywaniu wyłącznej winy pilotom i pasażerom polskiego samolotu, pamięć o bezprzykładnej presji wywieranej na Polaków
w trudnym czasie żałoby, ale także wielomiesięczne obserwacje sposobu dochodzenia
do końcowych wniosków przez komisję generał Anodiny sprawiają, że o smoleńskiej tragedii trudno dziś myśleć jako o zwykłej katastrofie lotniczej, na którą zawsze
– jak twierdzi Edmund Klich – składa się wiele przyczyn.



Wobec naszych wielowiekowych doświadczeń z władcami Kremla, zupełnie niezrozumiała i niezgodna z polską racją stanu wydaje się niechęć do powołania międzynarodowej komisji, co profesor Jacek Trznadel w otwartym liście
do premiera postulował już 19 kwietnia.

„Tygodnik Solidarność” nr 2, z 7 stycznia 2011