strona główna arrow wywiady arrow Czy rząd pokpił sprawę

Ola nie jechała do Katynia na wycieczkę. Jechała tam na rodzinny grób i po ziemię na uroczystość zasadzenia dębu katyńskiego dla urodzonego
we Wrocławiu kapitana Heilszera – z JACKIEM ŚWIATEM, wdowcem
po Aleksandrze Natalli-Świat, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz

Czy rząd pokpił sprawę

Jacek Świat, wdowiec po posłance PiS Aleksandrze Natalli-Świat_fot. z rodzinnego archiwum

– Jak dowiedział się Pan
o katastrofie rządowego tupolewa?


– Przybiegła koleżanka z informacją,
że coś się dzieje. Zaraz włączyłem telewizor
i zaczęliśmy oglądać relację.


– Był sobotni poranek, trochę
po godzinie dziewiątej…


– …było już raczej około wpół do dziesiątej. Pierwsze, szczątkowe doniesienia miały luki. Informacje, nieraz sprzeczne, spływały powoli. Zadzwoniłem do żony
na komórkę, była wyłączona, więc wiedziałem, że jest źle… Oczywiście, miałem jeszcze cień nadziei, że może pojechała do Katynia pociągiem, że w ostatniej chwili coś przeszkodziło jej wsiąść do tego samolotu. Ale to była nadzieja żywiona trochę na siłę, wbrew racjonalnym przesłankom, wbrew faktom.


– A ta najgorsza wiadomość.
Jak do Pana dotarła?


– Zaczęto mówić o liście pasażerów. I wtedy w pewnym momencie pojawiło się również nazwisko mojej żony.


– Kiedy i w jaki sposób skontaktowały się z Panem agendy polskiego państwa?


– Pierwsze godziny były dla mnie chyba najtrudniejsze. Dzwoniło wtedy mnóstwo ludzi, ale szczegóły trudno mi teraz odtworzyć sobie w pamięci. Telefonowali znajomi i przyjaciele. Były telefony z Kancelarii Sejmu, z Klubu Parlamentarnego telefonował pan Marek Kuchciński. Drugiego dnia zadzwonił z kondolencjami marszałek Bronisław Komorowski.


– Pytałem raczej o instytucjonalne wsparcie niż przejawy czystej kurtuazji.


– Rządowe Centrum Bezpieczeństwa oddelegowało grupę swoich pracowników do kontaktu z rodzinami ofiar. Ci łącznicy, z których każdy miał pod opieką kilka rodzin, byli pod telefonem, do naszej dyspozycji przez całą dobę. I to, muszę powiedzieć, całkiem dobrze funkcjonowało.


– Skąd dowiedział się Pan o możliwości lotu do Moskwy?


– Z internetu albo z paska u dołu ekranu telewizyjnego. W każdym razie
na pewno z mediów. Potem sam zadzwoniłem w tej sprawie do Warszawy, ale nie pamiętam już, czy do przydzielonego mi łącznika, czy na podany w mediach telefon kontaktowy.


– Kiedy i w jaki sposób znalazł się Pan w Warszawie?


– Dotarliśmy tam w poniedziałek, wczesnym rankiem. Bratanek, który miał polecieć ze mną do Moskwy, przywiózł mnie z Wrocławia samochodem. Tu wszystko było nawet nieźle przygotowane… Motel w pobliżu lotniska. Pokoje, w których można było odpocząć. Od ręki wyrobiono mi paszport. Mieliśmy polecieć w drugiej grupie,
bo pierwsza odleciała do Rosji jeszcze w niedzielę. Ostatecznie jednak zrezygnowałem
z tej możliwości.


– Co wpłynęło na zmianę Pańskiej decyzji?


– Uległem argumentacji, którą przedstawiał minister Cichocki, który w pewnym sensie zniechęcał nas do wyjazdu. Przed traumą, jaką może stać się identyfikacja ofiar katastrofy lotniczej, ostrzegali również obecni tam lekarze. Chyba słusznie, bo nie wszyscy mieli świadomość, z jak trudnym doświadczeniem przyjdzie się im zmierzyć.


– A co z identyfikacją ofiar? W myśl naszego prawa powinien to robić ktoś z rodziny.


– Nazwiska żony nie było ani na liście osób już zidentyfikowanych, ani wśród tych, przy których identyfikacji obecność bliskich mogłaby okazać się pomocna. Wylot do Moskwy opóźnił się o wiele godzin. Część ludzi poleciała, część, a wśród nich i ja, zrezygnowała z wyjazdu. Zapewniono nas zresztą, że w razie potrzeby znajdą się miejsca w normalnym samolocie rejsowym.


– Wrócił Pan do Wrocławia…


– …i zaczęło się długie, trudne wyczekiwanie. Co kilka dni przywożono trumny z ciałami kolejnych ofiar, ale wśród nich nie było mojej żony. Trwanie w tym zawieszeniu było szczególnie bolesne. Wiadomo było, że z identyfikacją pasażerów salonki i tych, którzy zajmowali miejsca w przedniej części samolotu, nie było specjalnych problemów. Ale przypuszczam, że moja żona, pewnie razem z Grażyną Gęsicką, bo się dobrze znały, siedziała w tej części maszyny, w której wybuchł potem pożar.


– Wreszcie jednak wiadomość nadeszła…


– …i zastała mnie w Warszawie, dokąd pojechałem na pogrzeb Władka Stasiaka, z którym od lat byliśmy zaprzyjaźnieni. Przy okazji, porządkowałem sprawy Oli w sejmie, bo z komunikatów wynikało, że to kwestia najwyżej 2-3 dni.


– Kto przekazał Panu wiadomość o identyfikacji ciała żony?


– Nie pamiętam dokładnie, ale chyba poinformowała mnie Kancelaria Sejmu. Wiedziałem już, że jest identyfikacja, że najdalej w ciągu doby postępowanie
zostanie zamknięte.


– Identyfikacja na podstawie DNA wymaga pobrania próbek.
Jak wyglądają w tym przypadku procedury?


– Konieczność ich pobrania była dla mnie oczywista, tym bardziej że od razu ją zapowiadano. Nikt się jednak w tej sprawie do mnie nie zgłosił, więc jadąc w niedzielę do Warszawy wziąłem ze sobą lokówki żony, bo cebulki włosów to dobre źródło materiału na próbki.


– Przydały się?


– Niepotrzebnie się starałem, gdyż funkcjonariusze ABW weszli do pokoju żony w hotelu sejmowym i pobrali próbki, nawet mnie o tym nie informując. Rozumiem taką potrzebę, chętnie wyraziłbym zgodę. Wystarczyłby jeden telefon, szkoda tylko, że nikt o tym nie pomyślał.


– Po dwóch tygodniach przyleciała z Moskwy trumna z ciałem Pańskiej żony. Czy myślał Pan wtedy o powtórnej identyfikacji? Czy raczej miał kojące poczucie, że to na pewno ona?


– Powtórna identyfikacja? Sekcja? Nie, to nie miałoby, moim zdaniem, sensu. Mówimy przecież o ofiarach wypadku lotniczego. Nie chcę sobie nawet wyobrażać,
jak musiałoby to wyglądać. Poza tym, dla osoby wierzącej ważniejszy wydaje się jednak wymiar duchowy.


– Ale nawet wyraźny priorytet duszy przed ciałem nie uchyla nakazu zatroszczenia się o doczesne szczątki zmarłego.


– Przy każdym innym rodzaju śmierci niewątpliwie tak, jednak w tym przypadku wolę położyć nacisk raczej na wymiar symboliczny.


– Z Okęcia trumny zostały przewiezione w kondukcie na Cmentarz Północny.


– Wszystko odbyło się należycie, zgodnie z ceremoniałem wojskowym. Ale szczególnie godna uznania wydaje mi się postawa mieszkańców Warszawy, którzy po dwóch tygodniach, jakie upłynęły od katastrofy, mieli już prawo zobojętnieć na kolejne, zmasowane w czasie uroczystości żałobne, a przecież na trasie konduktu stało nadal wielu ludzi. Płonęły znicze, rzucano kwiaty. To było dla mnie poruszające doświadczenie.


– Co się działo dalej?


– Na Cmentarzu Północnym miały miejsce czuwania, tam formowały się kondukty, które rozwoziły trumny w różne miejsca w Warszawie oraz w Polsce.


– Jak wyglądał przejazd do Wrocławia?


– Ola była bardzo lubiana w mieście i w regionie. Urząd Wojewódzki, choć we władaniu ludzi z Platformy Obywatelskiej, okazał nam wiele życzliwości, pomagając w zapewnieniu sprawnej logistyki pogrzebu czy wysyłając po nas do Warszawy mikrobus. Wracaliśmy w kilka osób, do Janek eskortowała nas policja warszawska, dalej przejęła
tę rolę policja wrocławska. Jechaliśmy nocą, dość szybko, więc podróż nie trwała długo.


– Pogrzeb Pańskiej żony był jedynym smoleńskim pogrzebem we Wrocławiu?


– Tak, bo dwaj rodzeni wrocławianie, wspomniany wcześniej Władysław Stasiak oraz Jerzy Szmajdziński, byli obaj od dłuższego już czasu związani z Warszawą i zostali pochowani w stolicy.


– A pożegnanie małżonki jak się odbyło?


– Przed dwa dni trwało czuwanie przy trumnie umieszczonej w małym kościółku św. Idziego na Ostrowie Tumskim, w pobliżu katedry. W mszy żałobnej w parafialnym kościele św. Maksymiliana wzięło udział około dwóch tysięcy ludzi. Dzięki staraniom władz miasta, policji i wojska, przejazd na odległy o około 10 kilometrów cmentarz parafialny św. Ducha, nie sprawił większego kłopotu, a w pogrzebie, według szacunków policji, wzięło udział od 2, 5 do 3 tysięcy osób. Mimo utrudnień, spowodowanych przebudową pobliskiego węzła komunikacyjnego.


– Jak po pięciu miesiącach od katastrofy, w której zginęła żona, ocenia Pan postępy śledztwa?


– Zdaję sobie sprawę, że śledztwa w sprawie katastrof lotniczych są skomplikowane, technologicznie trudne i muszą trwać długo. Odczytanie skrzynek, zbadanie śladów, przeanalizowanie różnych aspektów technicznych i pogodowych,
sam wrak składa się z kilku tysięcy części, to wszystko wymaga czasu. Więc czekałbym nadal cierpliwie na wyniki prac komisji, gdyby nie to, że sposób prowadzenia tej sprawy nie budzi niestety zaufania.


– Co Pana niepokoi?


– Przede wszystkim to, że niejako walkowerem oddano sprawę Rosjanom, którzy są stroną tego postępowania. I nie idzie tu bynajmniej o uleganie teoriom spiskowym, lecz o oczywisty fakt, że strona rosyjska będzie próbowała odsunąć
od siebie jakąkolwiek odpowiedzialność.


– Rząd twierdzi, że nie dało się inaczej...


– …bo chyba zapomniał o umowie dwustronnej sprzed 17 lat, na mocy której można było spokojnie włączyć się w proces wyjaśniania przyczyn tej katastrofy. Przecież nie idzie o to, żeby wzajemnie się oskarżać, zwalać winę, tak jak Rosjanie, na polskich pilotów, czy Polacy na służby lotniskowe. Idzie o wyjaśnienie prawdziwych przyczyn, tego co się wydarzyło pod Smoleńskiem.


– Polscy śledczy próbują coś jednak ustalać.


– Chaos informacyjny i sprzeczności, jakie pojawiają się w kolejnych oficjalnych komunikatach, muszą budzić niepokój. Czy przesadzam? Chyba nie… Proszę porównać, jak zmieniła się sytuacja zaraz po utworzeniu parlamentarnego zespołu Antoniego Macierewicza. Niby wyśmiewają się z tego zespołu, krytykują polityczny podobno charakter, ale zaraz po jego utworzeniu zaczęły się konferencje prasowe prokuratury, pojawiła się kompleksowa informacja o śledztwie. Nagle wszystko przyśpieszyło
i znormalniało, a tak powinno być od początku.


– Niedostatki śledztwa, o których Pan mówi, w naturalny sposób sprzyjają uleganiu spiskowym wyjaśnieniom przyczyn katastrofy.


– Powiem cynicznie, trudno mi sobie wyobrazić interes strony rosyjskiej
w prowokowaniu takiego zdarzenia. Wypadki lotnicze są zwykle skutkiem splotu wielu niegroźnych nawet błędów czy zaniedbań. Mnie przeraziło to, że polscy najlepsi piloci wojskowi mają o połowę mniej wylatanych godzin niż ich koledzy z lotnictwa cywilnego, że nie ma pieniędzy na treningi na symulatorach. Co gorsza, wiele wskazuje na to, że z powodu ambicjonalnej wojny między premierem a prezydentem,
czy z małostkowej chęci dokuczenia głowie państwa lot z 10 kwietnia potraktowano jak prywatny kaprys Lecha Kaczyńskiego i nie zadbano o pełne zabezpieczenie tej wizyty, tak jak to miało miejsce trzy dni wcześniej.


– Jak dotąd, nie udało się tego dowieść.


– Dlatego mówię w trybie warunkowym i wolałbym, żeby prawda okazała się inna. Gdyby jednak faktycznie miało się potwierdzić, że strona rządowa pokpiła sprawę tego lotu, to w grę wchodziłaby po prostu odpowiedzialność konstytucyjna,
czyli trybunał stanu.


„Tygodnik Solidarność” nr 38, z 17 września 2010