strona główna arrow kultura arrow Fenomen Grechuty

W trzy lata po śmierci trwa żywe zainteresowanie twórczością i osobą Marka Grechuty. Ale oprócz ciekawych prób zmierzenia się z pozostawionym przez niego dziełem, nieraz widać wyłącznie chęć podwiązania się
pod artystyczną markę, jaką dla wielu Polaków, nie tylko w kraju, jest dziś niewątpliwie nazwisko piosenkarza.

Fenomen Grechuty

Jego śmierć zaskoczyła wszystkich. Miłośników niezapomnianych piosenek, przyjaciół, najbliższych. Uroczystości żałobne w Bazylice Mariackiej i tłumny pogrzeb
na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie stały się rodzajem manifestacji serdecznych uczuć, jakie Grechuta-piosenkarz, ale i Grechuta-człowiek potrafił wzbudzać u kilku
już pokoleń wielbicieli swego na wskroś oryginalnego, różnorodnego i bogatego dorobku twórczego.

Wymiar tego zaskoczenia najlepiej chyba oddają słowa żony artysty, od których zaczyna się wzruszający, wartościowy poznawczo, blisko godzinny film-wspomnienie
o Marku Grechucie „Gdziekolwiek będę…” (reżyseria Piotr Poraj-Poleski, produkcja
TVP 2009).

Żyłam w przekonaniu, że się razem zestarzejemy

Marek Grechuta z Danusią na tarasie kawiarni Jubilat

Szczera, pozbawiona jakiejkolwiek pozy, pełna ciekawych szczegółów opowieść Danuty Grechutowej stanowi ramę konstrukcyjną filmu i chyba jednocześnie jego największy walor. Nic dziwnego, wyjątkowa perspektywa, jaką dysponuje ona
po trzydziestu sześciu latach wspólnej drogi przez życie, umożliwia choćby częściowe przybliżenie postaci artysty cenionego i podziwianego, ale jednocześnie stanowiącego zagadkę nawet dla przyjaciół czy ludzi z bliskiego otoczenia.

– Jego piosenki naprawdę się podobały, budziły u słuchaczy żywe emocje.
Ale po koncercie nieraz widziałam, jak bardzo ci sami ludzie w bezpośrednim kontakcie
z Markiem byli onieśmieleni, niemal bali się do niego podejść – wspomina w rozmowie
z „Tygodnikiem Solidarność”.

Może sprawiała to sceniczna elegancja, powściągliwość gestów i mimiki, kojarząca się z wyniosłością czy niedostępnością artysty?

– To prawda, że Marek zachowywał pewien dystans wobec spontanicznych zachowań słuchaczy, ale nie było w nim niczego z pomnikowości. Przeciwnie,
miał swoje pasje czy słabostki. Nie wszyscy przecież wiedzą o nieco zaskakującym,
w zderzeniu z wizerunkiem romantyka, jego szczerym zainteresowaniu sportem
– mówi żona artysty. – Złoty medal olimpijski czy rekord świata uważał za sukcesy wymierne, w przeciwieństwie do ulotnych, często niedocenianych osiągnięć artystycznych.

Grechuta, kibic-pasjonat, cytował z pamięci tabele wyników z międzywojennych olimpiad, ale ekscytował się też przebiegiem rozgrywek w lidze okręgowej. Potrafił przerwać debatę o sztuce, żeby obejrzeć transmisję z ważnego dla siebie meczu piłkarskiego, a harmonogram swych tras koncertowych dopasowywał do kalendarza zmagań olimpijskich.

„Lanckorona” w Bagateli

W pierwszą rocznicę śmierci w krakowskim teatrze Bagatela odbył się koncert poświęcony pamięci piosenkarza. Trochę improwizowany organizacyjnie, okazał się wydarzeniem artystycznym. Grzegorz Turnau świetnie zaśpiewał „Lanckoronę”,
Tomasz Szukalski, z kwintetem Wojtka Majewskiego, w przejmujący sposób zagrał „Ocalić od zapomnienia”. Od tego czasu, dzięki inicjatywie teatru, co roku
9 października w południe z Wieży Mariackiej, tuż po hejnale, rozbrzmiewa melodia piosenki, skomponowanej przez Grechutę do wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

– O przygotowaniach do tego koncertu dowiedziałam się dopiero na miesiąc przed terminem. Nie miałam wyboru, więc przyłączyłam się do inicjatywy, szczęśliwie bardzo udanej – mówi żona piosenkarza. – Wtedy też uświadomiłam sobie, że muszę ochronić niekwestionowany dorobek męża przed organizatorami różnych dziwnych imprez oraz przed rzeszą imitatorów, którzy chcieliby wykorzystać jego artystyczną markę oraz wielką popularność tych piosenek jako wehikuł dla własnej działalności zarobkowej.

Danuta Grechutowa nie kryje zrozumiałych emocji. I wspomina, że pierwsze telefony o zgodę na szyld z nazwiskiem Grechuty odebrała, zanim jeszcze wybrzmiały dźwięki marsza żałobnego.

Tłumy wątpliwych ocalaczy

– Dorobku Marka wcale nie trzeba ocalać. Sam się obroni jakością artystyczną oraz rodzajem przesłania, ważnym dla ludzi o pewnej wrażliwości i szczególnym spojrzeniu na świat – tłumaczy Danuta Grechutowa. – Nie mam nic przeciwko nowym interpretacjom jego piosenek, zależy mi jednak, żeby miały jakąś rangę artystyczną. Chciałabym, żeby wykonania Marka stały się wzorcem inspirującym do twórczych zmagań z oryginałem, a nie łatwo dostępnym surowcem dla tandetnych imitacji.

Z takiego myślenia zrodził się Korowód, czyli festiwal-konkurs dla młodych wokalistów i zespołów szukających w twórczości Grechuty inspiracji dla własnej drogi artystycznej. Organizacją festiwalu zajęła się Fundacja Piosenkarnia Anny Treter, krakowskiej wokalistki przez wiele lat śpiewającej w „Grupie pod Budą”. Danuta Grechutowa objęła nad imprezą patronat. A przewodniczącym konkursowego jury został kompozytor Jan Kanty Pawluśkiewicz, współautor sukcesów młodziutkiego Grechuty i niekwestionowany lider pierwszego składu zespołu Anawa.


Pierwszy skład grupy Anawa na wawelskim wzgórzu

W kinoteatrze „Tęcza”

Do obu konkursów – pierwszy odbył się w październiku 2008, kolejny jesienią tego roku – zgłosiła się podobna liczba, jak to się fachowo określa, podmiotów wykonawczych. Co ważne, wśród tych 60–70 zgłoszeń obyło się właściwie bez nieporozumień warsztatowo-artystycznych. W zeszłym roku do finału zakwalifikowało się aż siedemnaścioro wykonawców, w 2009 o troje wykonawców więcej,
co potwierdza sens kontynuowania konkursowych zmagań oraz wysoki poziom
jego uczestników.

– Jurorzy nie mieli łatwego zadania, bo już na etapie kwalifikacji do koncertu finałowego musieli odwoływać się do osobistych upodobań artystycznych, co raczej
nie sprzyja podejmowaniu jednomyślnych decyzji – mówi Anna Treter. – Natomiast słuchacze i widzowie finałowych przesłuchań w kinoteatrze "Tęcza", na krakowskich Dębnikach, orzekli, że to właściwie gotowy koncert piosenek Grechuty. I można by
go bez wstydu, bez wyłaniania zwycięzców, spokojnie zaprezentować szerszej publiczności.

Przed rokiem większość uczestników pochodziła spoza Krakowa, a zdobywcą pierwszej nagrody, czyli „Serca szczerozłotego” i 10 tys. złotych, okazał się zespół Dzień Dobry, z Bielska-Białej. W tym roku, może ze względu na kryzys, najwięcej było zgłoszeń z Krakowa i… Warszawy. Ale – jak zapewnia szefowa Fundacji Piosenkarnia – dzięki przeprowadzonej wiosną 2009, intensywnej akcji informowania o konkursie brali w nim udział wykonawcy m. in. z Bydgoszczy, Łodzi czy ze Śląska.

Weź to serce, wyjdź na drogę

Decyzją jury „Serce szczerozłote” przypadło w tym roku Karolinie Leszko, mieszkance Nowej Huty, ale już „Serce srebrne” wraz z zespołem Monk pojechało
do Tarnowa. Natomiast jedno z dwóch „Serc brązowych”, które otrzymał zespół Motema Africa, może ostatecznie, podobnie jak część jego międzynarodowego składu, znaleźć się aż na Czarnym Lądzie.

– Konkurs pozwala ludziom odkryć mniej znaną, praktycznie niespopularyzowaną część twórczości Grechuty – ocenia Anna Treter.

– Niektóre pomysły mogą w pierwszej chwili szokować, ale mnie cieszy warsztatowa biegłość i kultura wykonawcza, a przede wszystkim pasja, z jaką ci młodzi podchodzą do niełatwych przecież piosenek Marka – podsumowuje swoje wrażenia
z tegorocznego festiwalu Danuta Grechutowa.

W programie festiwalu jest konkurs, seria koncertów towarzyszących, wystawa, gala finałowa. Rok wcześniej koncert galowy odbył się w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, było też sadzenie dzikiego wina przy pomniku piosenkarza na Cmentarzu Rakowickim. Minionej jesieni dwa koncerty galowe – pierwszy poświęcony Leszkowi
A. Moczulskiemu, drugi samemu Grechucie – zrealizowano w nowo otwartym gmachu Opery Krakowskiej. Ten drugi koncert, noszący tytuł „Magia obłoków”, został pod koniec listopada z sukcesem powtórzony w stołecznej Sali Kongresowej.

Apetyt na Grechutę

Jeden z krążków swego dwupłytowego, wydanego niedawno albumu
Michał Bajor poświęcił właśnie piosenkom Grechuty. W quasi-jazzujących aranżacjach,
z charakterystycznym vibrato w głosie Bajor śpiewa m. in.: „Niepewność”, „Tango Anawa”, „Serce”, „Nie dokazuj”, „Muzę pomyślności”. Zupełnie inną interpretację utworów zmarłego przed trzema laty piosenkarza przyniesie płyta „Dzień Dobry, Panie Marku”, zapowiadana na przełom stycznia i lutego 2010. Muzyka bielskiego kwintetu, który wygrał pierwszą edycję festiwalu, jest energetyczna, synkretyczna i radosna. Chciałoby się powiedzieć, bezproblemowa. Będzie się podobać.

Ale najlepsza płyta z muzyką twórcy „Dziesięciu ważnych słów” (1994) czy „Krajobrazu pełnego nadziei” (1989) powstała już wcześniej, dzięki temu, że pianista
i kompozytor Wojciech Majewski, z dynastii słynnych muzyków jazzowych, na początku lat 90. jako młody człowiek natknął się na muzykę Grechuty…

«Zacząłem kupować płyty Grechuty w sklepach ze starymi trzeszczącymi winylami i „wpadłem” niczym Grzegorz Turnau dziesięć lat przede mną» – wspomina Wojtek Majewski w introdukcji do swej książki „Marek Grechuta. Portret artysty” (Znak, 2006).

Harmonia sfer

Każdemu twórcy należałoby życzyć tak wnikliwego, kompetentnego
i życzliwego biografa. Grechuta miał szczęście. Spotkał bowiem nie tylko osobę
o gruntownym wykształceniu muzycznym, ale także człowieka o podobnej wrażliwości artystycznej. Nic dziwnego, że mimo różnicy wieku wytworzył się między nimi rodzaj więzi, opartej na wzajemnym uznaniu i szacunku, której owocem stała się najpierw świetna płyta z jazzowymi transkrypcjami piosenek Grechuty (Wojciech Majewski Quintet, Grechuta, 2001), a następnie wspomniana wyżej artystyczna biografia piosenkarza.


Płyta kwintetu Majewskiego z jazzowymi transkrypcjami piosenek Grechuty

– Dzieło Marka jest rozległe. Składa się na nie około stu kompozycji własnych, ponad dwieście nagrań różnych utworów. Są wiersze, do których nie napisał jeszcze muzyki. Albo napisał, ale nie zdążył nagrać – wylicza z namysłem Wojtek Majewski.
– Ponadto muzyka do spektakli teatralnych, telewizyjnych… Są też utwory, o których dowiedziałem się dopiero po napisaniu książki.

Grechuta, który w ciągu trzydziestu dziewięciu lat dał około trzech tysięcy stu recitali, zmieniał interpretacje piosenek, eksperymentował z formą. Modyfikował aranże, stosował sytuacyjny żart. Przypominał w tym jazzmana, którym nigdy nie był, choć
w jego grupie WIEM (1972–75) grywali naprawdę świetni muzycy jazzowi.

– Marek nie wstydził się uczuć ani swoich zachwytów nad sztuką, którą nazwał kiedyś wodą zbawienną. Śpiewał o rzeczach ważnych, naprawdę ludziom potrzebnych, dlatego wciąż jest słuchany, mimo mentorskiego tonu, w jaki zdarzało mu się popadać – tłumaczy Wojtek Majewski, który swoją książkę o krakowskim artyście zakończył słowami: „Grechuta nie przyszedł na niczyje miejsce i przez nikogo nie będzie zastąpiony”.

„Tygodnik Solidarność” nr 2, z 8 stycznia 2010


czytaj także: „Obywatel Jubilat”