Ludzie, którym do oglądu rzeczywistości wystarcza tzw. zdrowy rozsądek, od początku nie mieli cienia wątpliwości. To naprawdę nie wymagało znawstwa właściwego absolwentom historii sztuki, ani obycia
w nowoczesnych tendencjach artystycznych. Przedstawienie Jana Pawła II, ugodzonego wielkim kamieniem, na moment przed nieuchronnym upadkiem, atakowało i raniło delikatną, intymną sferę żywych uczuć. A więc bolało
i budziło gwałtowny sprzeciw.

Dziewiąta godzina

Taki zresztą, jak sądzę, był cel Maurizia Cattelana, Haralda Szeemanna
oraz Andy Rottenberg. I ta prowokacja całkowicie im się powiodła. A ponieważ
w III RP dysponentami niemal wszystkich wpływowych mediów są współczesne pochrześcijańskie areopagi, toteż nic dziwnego, że próby „oswojenia” skandalu
w Zachęcie podjęto jeszcze przed otwarciem wystawy. Powagę swego urzędu zaangażował w tej sprawie nawet Aleksander Wszystkich Polaków.

Do prób pacyfikacji zrozumiałego w tej sytuacji odruchu oburzenia dały się wciągnąć, nieliczne na szczęście, osoby duchowne, które – wbrew ewangelicznej zasadzie: tak-tak, nie-nie – ochoczo pospieszyły z pokrętnymi tłumaczeniami, mającymi zatrzeć prawdziwą wymowę bulwersującej instalacji. Wróćmy zatem do faktów. Jeśli stanowiąca jej centrum sylwetka imituje upadek, który się przydarzył w rzeczywistości, jeśli przeszyta bólem twarz odtwarza cierpienie papieża zaraz po zamachu na placu
św. Piotra, jeśli wreszcie jedynym elementem kreacji jest czarna bryła o dużej sile miażdżenia – to doprawdy trudno upierać się, że autor tej instalacji jest zagorzałym papistą. A tytuł ostatecznie już demaskuje jego intencje. „Dziewiąta godzina” to według naszego sposobu odmierzania czasu godzina trzecia po południu, czyli godzina, w której „dokonało się”, a zasłona w świątyni jerozolimskiej rozdarła się na dwie części.

Mądremu dość.

„Tygodnik Solidarność” nr 2, z 12 stycznia 2001