strona główna arrow na gorąco arrow Gustavsen - dotknięcie łaski

1 listopada 2008

Gustavsen – dotknięcie łaski

Fabryka Trzciny, ostatnia niedziela października, siedemnasta. Dodatkowy koncert Torda Gustavsena, jeden z pięciu podczas obecnego pobytu jego tria w Polsce. Publiczność, którą (umownie) stanowili studenci o wybrednych gustach, ich rodzice rozsmakowani w muzyce norweskiego romantyka jazzu, oraz równie wybredni dziadkowie tych studentów – dostała wszystko, czego chciała...

dedykacja na programie koncertu

Nie wiem, jak się udały cztery zaplanowane koncerty, ale niedzielny popołudniowy występ był znakomity: bardzo gustavsenowski w klimacie, równy, na wyśrubowanym poziomie, z trzema bodaj bisami. Powiedziałbym, że był lepszy niż zawartość „Changing Places”, czyli pierwszej i w moim odczuciu najlepszej dotąd płyty tria norweskiego pianisty. Dlaczego? Bo w programie koncertu, obyło się zupełnie bez takiego zestandaryzowanego jazzowego „wymiatania” do przodu, jakie jeszcze – choć trzeba przyznać, że śladowo – pojawiało się na płytach Gustavsena.

Szlachetny skandynawski smętek tej powściągliwej, subtelnej, wyciszonej muzyki idzie w parze z ogromną wrażliwością artysty, którego francuski recenzent zaliczył w poczet największych romantyków współczesności, nie mając bynajmniej na myśli jedynie muzyków jazzowych. Polskich miłośników Gustavsena niezbyt to zaskakuje, bo o urodzonym w Oslo absolwencie słynnego wydziału jazzowego konserwatorium w Trondheim, tutaj nad Wisłą, chętnie myśli się – chyba bez nadmiernej megalomanii – jak o kimś obdarzonym słowiańską duszą.

Gdyby identyfikować narodowe komponenty muzyki Gustavsena podczas występu w stołecznej Fabryce Trzciny, to tym razem najwyraźniej przejawiły się one w motywach iberyjskich. Wyrazista chwilami pulsacja bolera, echa słynnego „Concierto de Aranjuez” w charakterystycznych dla Norwega rzewnych kantylenach. Ale różnych finezyjnych zapożyczeń i zasłuchań było oczywiście więcej. Dwa razy podczas tego koncertu lider zespołu oraz najcichszy (i najszybszy, gdy trzeba) perkusista Jarle Vespestad, a także kontrabasista Mats Eilertsen rozpędzili się i rozbujali swą muzyką wypełnioną salę
na pięterku.

Żywy puls swingu, mocny niekiedy beat tylko podkreślają walory artystycznej propozycji Torda Gustavsena, który w skupieniu i z namysłem wybiera każdy dźwięk, każdą nutę swoich kompozycji. Koncerty, w przeciwieństwie do płyt, pozwalają także zobaczyć, jak istotną rolę w jego pianistyce odgrywa synkineza, czyli ekspresja ciała towarzysząca „atakowaniu” klawiatury. Skręt prawej ręki opóźniający, a niekiedy i zastępujący uderzenie... Dopiero na żywo widać, że o swoistości muzyki Gustavsena decyduje nie tylko to, co artysta gra, ale i sposób, w jaki się chwilami od wydobycia dźwięków powstrzymuje.

Ekspresyjny wykonawca własnych doskonale zdyscyplinowanych, niemal ascetycznych kompozycji. Mistrz kantyleny czy hiperwrażliwy „odlotowiec”? Nie usłyszeliśmy niestety o siedemnastej utworu „Graceful Touch”, w którym głębokie przeświadczenie
o dramatyzmie i kruchości ludzkiego życia być może najpełniej zespala się z sentymentalnym zachwytem nad jego urodą. Ten angielski tytuł można interpretować albo jako „Dotyk pełen wdzięku”, albo jako „Dotknięcie łaski”. Którą wersję wybrałby Tord Gustavsen?

W ciekawej rozmowie, jaką z norweskim jazzmanem przeprowadziła Agnieszka Antoniewska, padają m.in. słowa: „Uczciwość względem muzyki to bardziej stan ducha, w którym pozwalasz sobie być... sobą. Przez lata usiłowałem znaleźć drogę, na której współczesny jazz spotka się z kołysankami i hymnami słyszanymi w dzieciństwie w domu rodzinnym. Dopiero w miejscu, gdzie te światy godzą się ze sobą i przenikają wzajemnie, muzyka staje się interesująca”.