strona główna arrow na gorąco arrow Tricesimus annus

16 października 2008

Tricesimus annus

Trzydziesty rok mija dziś od chwili, w której cały świat dowiedział się o zaskakującej decyzji konklawe. Dla Polaków, wyrwanych ze zgrzebnej rzeczywistości peerelowskiej, była to wiadomość niezmiernie ważna. Krzepiąca i radosna. Do późnej nocy linie telefoniczne w Krakowie były bez przerwy zajęte. Ale przecież nie tylko tam. Na Rynku, pod pomnikiem Mickiewicza grupki młodych wyśpiewywały przy gitarach repertuar oazowy. Wierni gromadzili się w świątyniach, dziękując Bogu za przywrócenie nadziei.

Radości doczesne nie trwają wiecznie, ale przecież 27 lat pontyfikatu Jana Pawła II
to naprawdę długi czas ofiarowany Polsce i Polakom. Z tym owocnym początkiem, doświadczeniem Solidarności, traumą stanu wojennego i powrotem do jakiejś formy niepodległego bytu państwowego. Piszę o powrocie, bo w 1989 niepodległości nie wywalczyliśmy, nie zdobyliśmy jej ani nie odzyskali. Nie przeżyliśmy chwili zbiorowego triumfu jakże potrzebnej dla przeistoczenia się ogółu obywateli PRL w odrodzony
z popiołów naród polski.

Wyreżyserowana przy okrągłym stole, skrycie wynegocjowana w Magdalence, jakoś tanio, psim swędem zdobyta niepodległość, nie przyniosła narodowi zachłyśnięcia się wolnością, jak to miało miejsce w 1918. Państwo zwane III RP odzyskało nominalną suwerenność wobec sąsiadów, ale Polacy – w gąszczu fatalnego prawa, wobec armii popeerelowskich czynowników, przystrojonych teraz w probrukselskie piórka,
wobec quasimafijnych struktur biznesowych komunistycznej nomenklatury oraz funkcjonariuszy dawnych służb specjalnych – nie przeżyli wspólnotowego doświadczenia suwerenności. Zwłaszcza wobec dawnych kolaborantów i sługusów satelickiego państwa.

Wielkie podróże-pielgrzymki do Ojczyzny po 1989 roku przynosiły Ojcu Świętemu kolejne rozczarowania. Celebrowanie wspólnotowych zgromadzeń tak, Dekalog jako zasada życia zbiorowego nie. Nawet wizytę papieża-Polaka w Sejmie zręcznie wykorzystano do urządzenia quasi-skandalu, w wyniku którego tradycjonalistyczny rabin Polski Menachem Pinkas Joskowicz, który opierał się zamysłom odbudowywania żydowskiej diaspory w Polsce na skróty i par force, został zastąpiony rzutkim, importowanym z USA Michaelem Schudrichem.

Kościół katolicki w Polsce – wielki, heroiczny podczas zmagań z komunizmem, ale przecież także wówczas na różne sposoby poraniony – nie wykorzystał czasu po 1989, aby jeszcze pod osłoną papieskiego autorytetu dokonać wielkiego aktu samonaprawy. Bez takiego w pełni chrześcijańskiego wysiłku upływ czasu i naturalny bieg spraw zaczął robić swoje. Wprawdzie – jak wynika z badań – tylko niewielki procent duchownych uległ presji, szantażom, pokusom i pochlebstwom, dając się zwerbować w czasach PRL do różnych form współpracy z władzą, ale już w nominalnie wolnej Polsce droga awansów w Kościele diecezjalnym i hierarchicznym była często bardziej otwarta
dla duchownych naznaczonych takim stygmatem.

Dobrze pokazują to watykańskie ścieżki dostępu do Jana Pawła II, począwszy zwłaszcza od drugiej połowy lat 90. Np. zasłużonego dla komunizmu i resortu bezpieczeństwa rektora Dawidziuka, ze sztandarem WSM SIG i grupką studentów, doprowadził do papieża o. Konrad Hejmo. Podobną drogą trafili swego czasu przed oblicze Jana Pawła II związkowcy z Grupy Lotos, optujący – wbrew stanowisku ówczesnego kierownictwa swej firmy – za połączeniem gdańskiej rafinerii z Orlenem. Po latach wiemy,
że planowane wtedy połączenie obu wielkich firm miało znaleźć finał w przejęciu ich przez kapitał rosyjski.

Wojciech Jaruzelski, już jako prywatna osoba, choć przecież ani pielgrzym, ani wyznawca, uzyskiwał osobiste audiencje zaskakująco często i łatwo, przy tym także
w terminach i okolicznościach dość bulwersujących, bo np. sąsiadujących w kalendarzu bezpośrednio z rocznicą narzucenia Polsce stanu wojennego. Odpowiedzialnością za tamto przedreptywanie watykańskich korytarzy przez Jaruzelskiego z pewnością nie można już obciążać nieszczęsnego dominikanina. Ale pamiętając o tych zaskakujących
(i niepotrzebnych) bytnościach byłego szefa WRON u papieża, można się teraz mniej dziwić budzącym konfuzję wypowiedziom Joaquina Navarro-Valsa czy Jasia Gawrońskiego.

Nie są to refleksje przyjemne lub budzące otuchę, ale może właśnie okrągłą rocznicę warto poświęcić sprawom naprawdę ważnym. Od następnego pomnika, od kolejnego koncertu, od jeszcze jednego zagranicznego filmu o Janie Pawle II, nawet od stypendiów dla zdolnej choć ubogiej młodzieży – ważniejsze wydaje się znalezienie odpowiedzi na pytanie o miejsce Polski i polskiego Kościoła, o współczesną kondycję Polaków-katolików oraz tych innych Polaków, którzy zaskakująco często deklarują wrogość wobec tradycyjnej wiary swych ojców.

Przecież nasz papież, którego kochaliśmy i który nas kochał (można tu śmiało użyć czasu teraźniejszego!) chciał dla nas z pewnością czegoś zupełnie innego. My jednak wybraliśmy inną drogę. Zaskakująco inną. Ale może trudno się temu przesadnie dziwić, skoro nawet serdeczny przyjaciel kardynała Wojtyły, jego długoletni zaufany współpracownik, mianowany wykonawcą testamentu słowiańskiego papieża zaczął od... złamania ostatniej woli zmarłego.

Czy zachowanie dokumentów z prywatnego archiwum Jana Pawła II, który zarządził przecież ich zniszczenie, mogło zrodzić (ewentualnie zrodzi dopiero w przyszłości) jakieś istotne dobro uzasadniające tamten gest nieposłuszeństwa?