strona główna arrow publicystyka arrow depeerelizacja arrow Cząstkowa, często bolesna, ale pewna!

Pokrzywdzonych przez PRL przygarnęła w Rzeszowie Solidarność. Członkowie rosnącej z dnia na dzień grupy szukają najlepszej formuły ujawnienia prawdy. Wiedza, jaką uzyskali z Instytutu Pamięci Narodowej, jest zwykle

Cząstkowa, często bolesna, ale pewna!

Grupa „Ujawnić Prawdę”, która powstała z inicjatywy przewodniczącego ZR Rzeszowskiego „S” Wojciecha Buczaka i korzysta z gościny w siedzibie Związku, jest dynamiczna i rozdyskutowana. Trudno się bardzo temu dziwić. Ludzi, z różnych środowisk konspiracyjnych, nie tylko związkowych, lecz również opozycyjnych, niepodległościowych, studenckich wciąż przybywa.

Warunek przynależności do grupy jest prosty. Podczas dyżurów, pełnionych dwa razy w tygodniu przez kogoś z członków kierownictwa grupy należy osobiście przedstawić zaświadczenie, że się jest pokrzywdzonym w rozumieniu art. 6 ustawy
o Instytucie Pamięci Narodowej i zadeklarować chęć podzielenia się wiedzą zawartą
w dokumentacji otrzymanej z rzeszowskiego oddziału IPN.

Tylko pokrzywdzeni przez PRL

Pracami rzeszowskiej grupy pokrzywdzonych kieruje czteroosobowe gremium. Stanisław Alot (jeden ze współtwórców rzeszowskiej „S”, potem sekretarz ZR i KK), Andrzej Filipczyk (działacz Solidarności Walczącej, w 1986 organizator jawnych struktur „S”), Janusz Szkutnik (Solidarność RI) i Marek Wójcik (środowisko NZS) to osoby dobrze znane w Rzeszowie, choć oczywiście nie przez wszystkich lubiane. Dziś Filipczyk jest skarbnikiem ZR „S”, a jednym z członków grupy – jak sam zaznacza, wcale nie najbardziej poszkodowanym – szef regionu „S” Buczak. Tłumaczy to nie tylko powody udzielenia gościny przy ulicy Kraszewskiego, ale przypomina źródła solidarnościowej rewolucji, zrodzonej z fundamentalnej niezgody na rzeczywistość tzw. Polski Ludowej.

24 lutego 2005 po południu w związkowej świetlicy zebrało się około czterdziestu osób. I właśnie tylu poszkodowanych należy już do grupy. Wprawdzie
nie wszystkim, zwłaszcza spoza Rzeszowa, udało się tu dotrzeć, ale w spotkaniu wzięli również udział goście z rzeszowskiej filii IPN. Był dyrektor oddziału dr Zbigniew Nawrocki, a także dr Dariusz Iwaneczko, który mówił o mającej się niebawem ukazać książce swego autorstwa, poświęconej właśnie agenturze w PRL.

– Warto podkreślić, że teraz przy jednym stole zasiadają i dyskutują ludzie, którzy nieraz od lat byli skłóceni, którzy nie chcieli nawet o sobie słyszeć, a cóż dopiero podejmować wspólnie jakieś inicjatywy – przewodniczący rzeszowskiej Solidarności
w działaniu grupy pokrzywdzonych dostrzega szansę na pewną reintegrację zróżnicowanych ideowo środowisk.

To nie jest temat zastępczy

Grupa „Ujawnić Prawdę” powstała w odpowiedzi na rzeczywistą potrzebę społeczną, którą na jednym z pierwszych spotkań ktoś trafnie zawarł w pytaniu: co zrobić z wiedzą, niewątpliwie fragmentaryczną, nieraz bardzo bolesną, ale jednocześnie aż nazbyt pewną, natrętną i co nie mniej ważne wewnętrznie rewoltującą? Przecież kserokopie starych maszynopisów opieczętowane przez IPN literami BUiAD przynoszą informacje drażliwe również dla samych pokrzywdzonych. I to wcale nie dlatego, że – jak chętnie straszy obóz antylustratorów – zdrada zwykle czaiła się wśród najbliższych.

– Przeciwnie, tym co może budzić zdziwienie jest ogromna nieraz dysproporcja między zakresem resortowych środków przeciwdziałania a skromnym w gruncie rzeczy repertuarem działań uważanych na „wywrotowe” i „zagrażające” stabilności ówczesnego systemu – konstatuje Stanisław Alot, który dostał zaledwie jakieś szczątki dokumentów dotyczących swej działalności z lat 80.

Zdziwienie nie jest wcale najgorszym uczuciem, jakiego dostarcza lektura tych dokumentów. Metody dopuszczane wówczas przez resort budzą uzasadnioną odrazę moralną. Andrzej Filipczyk opowiada np. o działaczu ze swego bliskiego otoczenia, który całkowicie wycofał się z podziemnych struktur, zaraz po tym, jak w środowisku rozeszła się wiadomość o jego domniemanej agenturalności. Ta środowiskowa hańba ciągnęła się przez lata.

– Ostatnio przyszedł do mnie, pokazał zaświadczenie z IPN i podał nazwiska tajnych współpracowników, którzy nie tylko donosili na niego do SB, ale również
wśród konspiratorów pomówili go o współpracę. Ujrzałem znów szczęśliwego człowieka. Szkoda tylko, że ukradziono mu kilkanaście lat życia – opowiada poruszony Filipczyk.

Archiwa jak rzeszoto? Ale...

Blisko dwadzieścia osób przekazało już pełną dokumentację, łącznie z tzw. notami, czyli listami częściowo odtajnionych nazwisk oficerów MSW, SB oraz ich tajnych współpracowników. Niektórzy czekają dopiero na odtajnienie nazwisk agentury, inni wciąż jeszcze na kopie dotyczących ich raportów, ale wszystkim członkom rzeszowskiej grupy poszkodowanych bliskie jest przekonanie, że tej wiedzy nie wolno zatrzymywać wyłącznie dla siebie. Pytanie, tylko w jakiej formie ją upowszechnić.

Mimo tego że archiwalia przekazane IPN są mocno zdekompletowane, stosowany w resorcie MSW system gromadzenia danych, a także fachowość kadry historyków IPN pozwalają z dużą dozą pewności ustalić, kto rzeczywiście był tajnym współpracownikiem SB, a kto jedynie kandydatem na agenta, czyli osobą wytypowaną do pozyskiwania. Argument, który antylustratorom zwykle nie wystarcza. Skoro jednak najtęższe głowy z IPN zgodnie twierdzą, iż nie spotkały się dotąd z fałszerstwem wewnętrznej dokumentacji resortu, to może nie warto zaprzątać sobie głowy problemami pozornymi.

Zainteresowani często jeszcze przed odtajnieniem danych zaczynają rozumieć, kto na nich donosił. Pewne sytuacje nie pozostawiają wątpliwości, a jeśli nawet całkowitej pewności brak, to już otrzymanie list z nazwiskami oficerów i TW przynajmniej w części odtajnionych, zwykle sprawę przesądza. W przypadku niezbyt wielkiego środowiska – małe, województwo rzeszowskie z czasów Gierka spełniało
te kryteria – pewne osoby i pseudonimy dość często się powtarzają.

– Scalany z fragmentarycznych zapisów obraz pozwala uzyskiwać coraz większą wyrazistość, a także chroni przed ewentualną pomyłką – uważa Wojciech Buczak.

Oni działali przeciwko nam!

Dla Stanisława Alota jest ważne, aby upublicznienie wiedzy, jaką uda się grupie pozyskać, miało szerszy walor edukacyjny. Dziś czasem już nie chce się pamiętać,
że tajni współpracownicy byli tylko narzędziem w ręku oficerów służb specjalnych, zarówno zresztą cywilnych, jak i wojskowych. Z kolei same służby stanowiły tzw. zbrojne ramię władzy, czyli funkcjonariuszy partyjnych z najwyższych struktur PZPR. Dlatego publikacja przygotowana przez rzeszowską grupę poszkodowanych ma objąć również nazwiska formalnie jawnych, choć już nieco zapomnianych „właścicieli Polski Ludowej”.

Planowana publikacja „Oni działali przeciwko nam” będzie zawierać nazwiska kilkuset działaczy PZPR, funkcjonariuszy SB, ich TW wraz z pseudonimami, ale również nazwiska dyspozycyjnych sędziów i prokuratorów oraz wysługujących się totalitarnemu państwu dziennikarzy. Lista zawiśnie w sieci 7 kwietnia 2005. Znajdą się na niej takie nazwiska tajnych współpracowników, które zbulwersują rzeszowian. Listę otrzymają też wszystkie regionalne media.

– Naturalnym czasem dla lustracji i dekomunizacji był początek lat 90. Wałęsa wygrał z Mazowieckim tylko dlatego, że siekierka z jego reklamy wyborczej zamiast „grubej kreski” zapowiadała rozliczenie z PRL... Dziś takie rozliczenie musi bardziej boleć, ale jest już właściwie nieuchronne – mówi Alot.

Na Adolfa Grabosia, pracownika Zelmeru, dziś członka grupy poszkodowanych, donosiło aż 13 kolegów z pracy. Wśród nich ten najserdeczniejszy, z którym zwykle razem jadali obiady w zakładowej stołówce i który imponował panu Adolfowi odwagą cywilną, bo zwykle przed jedzeniem kreślił się znakiem krzyża. Prędzej już można zrozumieć, że wielu oficerów i agentów zajmowało się Stanisławem Łakomym, jednym ze współtwórców rzeszowskiej „S” i bardzo ruchliwą postacią w konspiracji lat 80. Ale to naprawdę nie tłumaczy np. szykan, jakim poddano w czasach szkolnych jego dzieci.

– Lata III RP mocno tę prawdę zamazały, ale w PRL podział na „my” i „oni”, na to, co się myśli prywatnie, a co publicznie się mówi, był jeszcze wyrazisty. Gdyby nie tajni współpracownicy, to „oni”, czyli władcy PRL nie wiedzieliby, czym naprawdę żyją Polacy. Dlatego mniej mi żal denuncjatorów, nawet jeśli SB jakoś ich wcześniej złamało, niż ludzi, którzy dla wolności potrafili poświęcić zdrowie, życie, karierę zawodową – puentuje Andrzej Filipczyk.

Sprawa Prygonia

Dymisji, jaką niespodziewanie złożył Władysław Prygoń, nie należy wiązać bezpośrednio z działaniami rzeszowskiej grupy poszkodowanych, ale trudno też całkowicie ją od tych działań odseparować. Dla rzeszowskiej Solidarności sprawa jest ważna z dwóch powodów. Blisko 12 proc. członków Związku należy właśnie do tamtej organizacji zakładowej. Stamtąd też wywodzi się obecne kierownictwo ZR „S”
w Rzeszowie.

16 lutego 2004, dokładnie na tydzień, przed sensacyjną publikacją w Nowinach, na posiedzeniu zakładowej organizacji związkowej w WSK Prygoń, kierujący sekcją krajową przemysłu lotniczego „S”, a także szef klubu sportowego Stal Rzeszów, złożył dymisję z funkcji przewodniczącego KZ „S”, tłumacząc ją „powodami osobistymi”. Dodał jeszcze lakoniczne uzupełnienie: „skłamałem, przepraszam”. I wyszedł.

– O Władku szeptano już wcześniej. Ale tłumaczył, że nikomu nie szkodził, że błędy młodości usiłował naprawić swoją późniejszą działalnością związkową. Gdy jednak okazało się, że jego nazwisko znalazło się w dokumentacji jednego z członków grupy poszkodowanych, poszedłem do niego i powiedziałem, że nie wyobrażam sobie, żeby w tej sytuacji mógł nadał pełnić kierownicze funkcje w Solidarności – wyjaśnia Buczak.

Ani Buczak, ani Roman Jakim, zastępca szefa regionu, nie chcą oceniać swego kolegi. Uważają, że sam powinien wyjaśnić wszelkie okoliczności tej sprawy.

Rozmowa z Władysławem Prygoniem

Wszystko straciłem

Niełatwo było dodzwonić się w tych dniach do Władysława Prygonia. „Abonent jest chwilowo niedostępny” – brzmiał monotonny komunikat w sieci jednego z operatorów telefonii komórkowej. Wreszcie w poniedziałkowy wieczór ktoś odbiera telefon i przekazuje aparat osobie, z którą chcę rozmawiać. Prygoń mówi cicho, apatycznie. Czy podejmie wyzwanie, czy będzie wolał uniknąć kontaktu z Tygodnikiem Solidarność? Przedstawiam się, nie chcę działać
z zaskoczenia.


– Dlaczego, znając własną przeszłość, zdecydował się pan podjąć wysokie funkcje w Związku?


– Nie chcę o tym rozmawiać. W ogóle nie chcę, żeby o mnie pisano.


– Media jednak interesują się pańską sprawą...


– Cokolwiek bym powiedział i tak napiszą, co zechcą.


– Może dlatego warto rzecz wyjaśnić?


– Ja po sądach chodzić nie będę.


– Mówił pan: nie potwierdzam, nie zaprzeczam. To w gruncie rzeczy potwierdzenie.


– To, co miałem zrobić, zrobiłem.


– Koledzy z Solidarności, koledzy z WSK, od lat z panem zaprzyjaźnieni wstrzymali się od łatwych osądów. Ale oczekują jakichś wyjaśnień.


– Straciłem wszystkie funkcje, jestem nikim.


– Człowiek to coś więcej niż pełnione przez niego funkcje.


– Wyrok został wydany.


– Jaki wyrok?


– Wychodzi na to, że jestem pierwszą ofiarą...


– Pan jest ofiarą? Czego?


– Niech mi pan da spokój – w głosie Prygonia słychać rezygnację, ale i nutę zniecierpliwienia. Koniec rozmowy.


„Tygodnik Solidarność” nr 10, z 11 marca 2005