Czy Europejski Model Społeczny (EMS) to ważny składnik naszej tożsamości, źródło przewag nad innymi i powód do dumy, czy też złowrogi katalizator gospodarczej eurosklerozy? Od trafnej odpowiedzi na to pytanie może zależeć jakość życia oraz przyszłość Starego Kontynentu.

Wybór Europy

Z wielu powodów nie jest łatwo pisać o Europejskim Modelu Społecznym (EMS). Budzi skrajne emocje: z jednej strony, wielkie nadzieje eurosocjalistów, z drugiej – żywą złość zwolenników gospodarki rynkowej. Samo pojęcie jest zresztą nieostre i pozbawione jednoznaczności, co dobrze pokazuje dwoistość polskiego przekładu. „Model społeczny” czy „model socjalny”? Wybór przymiotnika, wcale nieoczywisty, wyraźnie przesuwa akcenty znaczeniowe.

Warto zauważyć, że specjalizujący się przecież w tej problematyce prof. Włodzimierz Anioł, z Instytutu Polityki Społecznej UW, jedną ze swych książek zatytułował „Polityka socjalna Unii Europejskiej” (Wydawnictwo Sejmowe, 2003), podczas gdy drugiej nadał jednak tytuł „Europejska polityka społeczna. Implikacje
dla Polski” (UW, 2003).

Opiekuńczy Bismarck

Pojęcie europejskiego modelu socjalnego lub społecznego, które często pojawia się w oficjalnych dokumentach unijnych, nie zostało dotąd precyzyjnie zdefiniowane, niełatwo też wskazać na zasady, które miałyby ów swoiście europejski model charakteryzować. Ale według prof. Anioła, EMS jest blisko związany z koncepcją państwa opiekuńczego (welfare state) oraz polityką społeczną praktykowaną w krajach starej unijnej „piętnastki”.

Wszystko zaczęło się w Prusach, od finansowanego ze składek pracowniczych systemu ubezpieczeń, który został wprowadzony za rządów kanclerza Bismarcka. Natomiast w latach 40. dwudziestego wieku, w Wielkiej Brytanii, stworzono system ubezpieczeń oraz świadczeń społecznych finansowanych z budżetu. Ten rodzaj zaopatrzenia społecznego, pokłosie raportu ekonomisty Williama Beveridge’a, legł
u podstaw modelu funkcjonującego potem w innych państwach europejskich.

Duński socjolog Gøsta Esping-Andersen, ostatnio wykładowca uniwersytetu Pompeu Fabra w Barcelonie, w swej głównej pracy poświęconej badaniom nad kapitalizmem (Three Worlds of Welfare Capitalism, 1990) wyróżnił trzy modele państwa opiekuńczego: liberalny (czyli anglosaski), konserwatywno-korporacyjny (odwołujący się do systemu Bismarcka) i socjaldemokratyczny (czyli skandynawski). Chwalony za intuicyjną prostotę tej klasyfikacji duński uczony przyznaje, że zaproponowane przez niego kategorie trudno dziś zastosować bezpośrednio do skomplikowanej empirii społecznej.

EMS? Negocjacje zamiast konfrontacji

Coś jednak dało się ustalić... Zasada sprawiedliwości społecznej i przekonanie
o jej wpływie na efektywność gospodarki. Negocjacje jako metoda rozstrzygania konfliktów i harmonizowania odmiennych interesów. Interwencjonizm państwa, skutkujący wysokim udziałem podatków w PKB. Silna ochrona socjalna, hamowanie nierówności ekonomicznych. Wreszcie znacząca rola partnerów społecznych, w tym zwłaszcza związków zawodowych. To chyba najważniejsze, choć z pewnością nie wszystkie wyznaczniki EMS.

– Model skandynawski? Nie ma takiego modelu, w różnych państwach Europy północnej inaczej wyglądają podatki, emerytury, rozwiązania na rynku pracy. Niekiedy można wręcz mówić o przeciwieństwach – przekonywał słuchaczy w Bratysławie Johnny Munkhammar, młody polityk ze szwedzkiej partii ludowej (Folkpartiet), popierający integrację europejską oraz wejście swego kraju do strefy euro.

– Rozbudowane państwo, wysokie podatki, regulacje i monopole stanowią główne źródło problemów. Szwecja, Dania, Finlandia czy Islandia odniosły sukcesy w różnych dziedzinach, ale tylko w tych, w których rezygnując z tradycyjnego państwa dobrobytu przeprowadzono deregulację, czyli prorynkowe reformy – mówił 36-letni zwolennik posunięć zdecydowanie liberalizujących gospodarkę.

Zdechły mustang Winieckiego

Przed dwoma laty kreskę na szwedzkim modelu socjalnym w dyskusji na łamach „Rzeczpospolitej” położył też prof. Jan Winiecki. Ekonomista przede wszystkim nie szczędził cierpkich słów lewicowym eurokratom, którzy chcą, „nie tylko wspierać potrzebujących pieniędzmi, ale także kontrolować, by ich podopieczni zachowywali się zgodnie z oczekiwaniami. Państwo-niańka z reguły przekształca się bowiem w państwo-ochmistrzynię”. Ale dziś nie da się już utrzymać pełnej kontroli i pełnego „socjalu”, stąd nadzieje, że naśladowanie państw skandynawskich – sektorowa deregulacja, ale bez większych cięć wydatków socjalnych – poderwie do galopu, jak pisał, „zdechłego mustanga” wewnątrzunijnej gospodarki.

Zdaniem Winieckiego, ani strategia lizbońska, ani flexicurity (połączenie elastyczności zatrudnienia z poczuciem bezpieczeństwa socjalnego) niczego tu nie załatwią, a nieusuwalne wady modelu szwedzkiego: zbyt wysokie i horrendalnie progresywne podatki, powodowany tym brak indywidualnych oszczędności, zanik przedsiębiorczości, wreszcie odpływ kapitału ludzkiego zagranicę, pozwalają przewidywać rychły kres tego nadopiekuńczego systemu.

Mocny odpór Winieckiemu dał wtedy zasiadający w Radzie Polityki Pieniężnej prof. Andrzej Wojtyna, z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, który skrytykował nawet nie stylistyczną, lecz głównie metodologiczną dezynwolturę swego oponenta.

(Bez)konkurencyjni Skandynawowie

Model szwedzki to nie tylko wysokie podatki oraz wydatki socjalne, ale przede wszystkim pominięty całkiem w analizie – a według prof. Wojtyny, bodaj najważniejszy – „wysoce scentralizowany system negocjacji płacowych”.

Rozwiązania dotyczące rynku pracy, które zapewniły utrzymanie konkurencyjności oraz niskiego bezrobocia, a w konsekwencji gospodarczego sukcesu Szwecji, sprawdziły się już wcześniej. Natomiast obniżenie stawek opodatkowania w ciągu ostatnich kilkunastu lat jest źródłem dobrej sytuacji makroekonomicznej dziś oraz pomyślnych rokowań na przyszłość – pisał przed dwoma laty specjalizujący się w makroekonomii Wojtyna.

Można powiedzieć, że rozwój wypadków potwierdził raczej oceny ekonomisty
z Krakowa niż czarnowidztwo prof. Winieckiego. Trzy państwa skandynawskie – oprócz Szwecji, także Dania i Finlandia – od 2004 roku zamieniają się tylko czołowymi miejscami w rankingu konkurencyjności, przygotowywanym przez Światowe Forum Ekonomiczne (WEF). Wśród państw UE, poza Niemcami, nie mają konkurencji. W skali globalnej Skandynawów wyprzedzają zwykle tylko Stany Zjednoczone i Szwajcaria.

Te wysokie notowania krajów z północy Europy należy łączyć ze stabilnością tamtejszych instytucji oraz dużym udziałem najnowocześniejszych technologii. Warto dla porównania dodać, że Polska, którą w 2006 roku notowano na 48. pozycji, tuż za Grecją, jako najmniej konkurencyjny spośród krajów UE, w 2008 zajmuje 51. lokatę, ale plasuje się przed Grecją, Rumunią i Bułgarią, które znalazły się odpowiednio na 65., 74. i 79. miejscu listy obejmującej łącznie już 131 krajów.

Neospekulacja czy zrównoważony rozwój

Skandynawia stanowi przykład, że można skutecznie połączyć znaczący wzrost gospodarczy z rozbudowanym systemem świadczeń oraz wysokim poziomem bezpieczeństwa społecznego. Zwolennicy tzw. modelu rynkowego (jak choćby profesor Winiecki) nie będą uszczęśliwieni, ale analiza empiryczna dowodzi, że wcale
nie ma on bezwzględnej przewagi nad innymi. A niskie podatki wcale nie muszą być korzystne dla gospodarki.

W krajach skandynawskich przy wysokich podatkach bezrobocie nie przekracza 4 proc. Kolejny mit wiąże poziom bezrobocia z kosztami pracy, ale to nieprawda, że obniżenie tych kosztów wpłynie na wzrost zatrudnienia. Sama liberalizacja rynku pracy, choć korzystna dla pracodawców, nie skłoni ich do zwiększenia liczby zatrudnionych,
o tym może zadecydować wyłącznie zwiększony popyt na wytwarzane przez nich towary czy usługi. A wzrost popytu wiąże się bezpośrednio z zasobnością pracowniczych portfeli.

To prawda, że – jak twierdzą neoliberałowie – inwestorzy szukają głównie rynków rosnących, rozglądając się za możliwie najkrótszym okresem zwrotu inwestycji. „Pomnóż forsę i w nogi!” – brzmi współczesna formuła neospekulacji, ale z takiej strategii przeziera bezperspektywiczność. I z pewnością nie jest to sposób na budowanie długookresowej pomyślności wielkich struktur społecznych.

Zwolennikom pełnej liberalizacji, którzy głoszą bezwarunkową wyższość modelu amerykańskiego, warto przypomnieć, że masowa obecność turystów z USA na ulicach Paryża czy Rzymu, to już odległa przeszłość. Dziś to starzy Europejczycy latają na weekendowe tanie zakupy do Nowego Jorku, Polacy masowo sprowadzają
zza Atlantyku tanią elektronikę i samochody, natomiast Amerykanie... tracą domy.

Niewątpliwie kapitalizm jest, jak dotąd, najefektywniejszym sposobem gospodarowania. Decyduje o tym zdolność do autoregulacji, czyli podatność na zmiany dostosowawcze. Jednak pozbawiona uprzedzeń oraz ideologicznej zapiekłości refleksja podpowiada, że w różnych okresach różne jego modele funkcjonują optymalnie. Gospodarowanie, zwłaszcza w warunkach globalizacji niosącej nowe wyzwania
i zagrożenia, to żywiołowy, wielooczynnikowy proces, który niełatwo poddaje się opisowi i prawdziwie naukowej analizie.

Europa społeczna i zielona

„Unia Europejska jest grupą państw opiekuńczych, wyznających wspólne wartości, takie jak prawa człowieka, demokracja i solidarność, które łączą w sobie zaawansowany rozwój gospodarczy, sprawiedliwość i spójność społeczną oraz ochronę środowiska” – czytamy w dokumencie konsultacyjnym Grupy Socjalistycznej w Parlamencie Europejskim (PES), traktowanym jako platforma dyskusyjna przed wyborami europejskimi w 2009 roku.

Eurosocjaliści traktują EMS jako składową naszej cywilizacyjnej tożsamości i to tę część dziedzictwa, z której z pewnością możemy być dumni. Ale widzą też zagrożenia, jakie dla bliskiej ich sercu wizji Starego Kontynentu niesie proces globalizacji.

Za sprawą funduszy powierniczych i ubezpieczeniowych znacząco rosną przepływy kapitału niekontrolowanego przez państwa narodowe. Rozbite rodziny i mała dzietność powodują gwałtowne starzenie się Europy. Maleje liczebność (więc i znaczenie) związków zawodowych, za to biznes zyskuje charakter ponadnarodowy. Dialog społeczny jest w poważnym kryzysie. Niepewne formy zatrudnienia obejmują coraz szersze kręgi pracowników (12 proc. w skali UE), rośnie też pozorne samozatrudnienie. Zjawisko przedwczesnego kończenia edukacji objęło już 15 proc. młodych ludzi, a przecież co drugie miejsce pracy (z tworzonych w UE do roku 2010) wymaga wyższego wykształcenia.

„Zielona Europa z większą liczbą lepszych miejsc pracy. Europa ucząca się, innowacyjna, spójna społecznie, bez wykluczeń”. To oferta godnego życia, bez trwogi o niepewną przyszłość. Pytanie tylko, czy gospodarka zorganizowana według postulatów PES będzie dość kreatywna i produktywna, aby konkurować z systemami opartymi na pełnej deregulacji czy wręcz neoniewolniczymi: z elementami pracy przymuszonej, pracy dzieci, handlu żywym towarem, czarnym rynkiem, globalną spekulacją finansową, prawie nieskrępowaną produkcją i dystrybucją narkotyków.

I to nie jest wydumany problem akademicki.

„Tygodnik Solidarność” nr 33, z 15 sierpnia 2008