De mortuis nil nisi bene, czyli o zmarłych tylko dobrze albo wcale! Często przyjmuje się to zalecenie za istotę postawy chrześcijańskiej. Niesłusznie.

Niczego oprócz prawdy

W rozpowszechnionym współcześnie przekonaniu znana z łacińskiej formuły maksyma „de mortuis nil nisi bene” (w innej wersji „de mortuis aut nihil aut bene”), której sens sprowadza się do postulatu, aby w obliczu śmierci litościwie przemilczeć
złe postępki zmarłego, to kwintesencja miłosiernej postawy wobec bliźnich, których ziemska wędrówka właśnie dobiegła kresu. I zarazem moralny wymóg wiążący sumienia wyznawców Chrystusa. Ale to nie całkiem tak.

Przede wszystkim, szlachetnie brzmiąca rada, aby nie powtarzać złych rzeczy
o zmarłych jest wcześniejsza niż chrześcijaństwo i pochodzi od któregoś z greckich mędrców z tzw. okresu przedfilozoficznego. Diogenes Laertios przypisuje ją Chilonowi ze Sparty (VI wiek przed Chrystusem), podczas gdy Plutarch upatruje jej autora
w Solonie-ateńczyku (przełom VII i VI wieku p.n.e.). Takie pochodzenie maksymy nasuwa też inny sposób jej rozumienia. W starożytności kult przodków łączył się nieodmiennie z obawą przed duchami. Demonologia była mocno rozbudowana, a rozmaitym „larwom” i „upiorom” przypisywano spore możliwości szkodzenia ludziom. Zalecenie, by nie mówić źle o umarłych, mogło mieć zatem zwykły praktyczny
i zdroworozsądkowy charakter.

W domu i na agorze

Cywilizacja łacińska - wsparta na racjonalizmie greckiej filozofii oraz rzymskim prawie i przeniknięta duchem chrześcijaństwa - inaczej uzasadnia powściągnięcie ludzkich języków w obliczu majestatu śmierci. Uważa się, że kres doczesnego życia niejako w naturalny sposób „przedawnia” spory i konflikty. Nie warto zatem zapamiętywać się w pretensjach, choćby i najbardziej zasadnych, bo żywienie złych emocji nikomu nie służy. A ostateczny bilans ludzkiej egzystencji, czyli decyzja: piekło/czyściec/niebo i tak pozostaje w gestii Najwyższego Sędziego.

Ważny jest też wzgląd na najbliższych, którzy opłakują zmarłego. Nawet nasi krzywdziciele mają swe rodziny. Najbardziej cyniczni oprawcy okazywali nieraz ludzkie uczucia, a politycznym zbrodniarzom zdarzało się również przeprowadzać przez ulicę staruszki z sąsiedztwa. Dlatego wypominanie nagannych występków zmarłego czy formułowanie rygorystycznych ocen jego osoby jest, przynajmniej w czasie żałoby,
po prostu niestosowne. I tak właśnie - jako kurtuazyjne przemilczenie niepochlebnej części prawdy o zmarłym - jest dziś rozumiana rada starych greckich mędrców. Demonstrowanie swych pretensji czy napraszanie się ze straszną niekiedy wiedzą wobec pogrążonej w żalu rodziny nie wchodzi raczej w grę. Wszakże z zastrzeżeniem, że zmarły jest osobą prywatną i mówimy o przestrzeni czy środowisku lokalnym.

W przypadku osób publicznych – szczególnie tych, które pozostawiają po sobie mroczne dziedzictwo ludzkiej krzywdy – jest trochę inaczej. Jeśli rodzina Anatola Fejgina ma prawo w drukowanym w Gazecie Wyborczej nekrologu nazwać go „kochanym Mężem, Ojcem, Dziadkiem i Pradziadkiem”, to trudno odebrać publicystom czy historykom prawo do przypomnienia pełniejszego obrazu tej okrutnej postaci (nawet zaraz po jej śmierci).

Prawda was wyzwoli!

Delikatność uczuć jest wciąż niewątpliwą zaletą, ale walorem wyższego rzędu – przynajmniej w naszej cywilizacji euroatlantyckiej – pozostaje jednak prawda. Zwłaszcza dla chrześcijanina, dla którego słowa Chrystusa o wyzwolicielskiej mocy prawdy (por.
J 8, 32) stanowią zawsze aktualne, choć trudne wyzwanie. Oczywiście, pisana z dużej litery Prawda (o Bogu, świecie i człowieku) w ewangelicznym rozumieniu jest pojęciem szerszym niż arystotelejska „zasada zgodności myśli z rzeczywistością”, ale również ją w sobie zawiera. I bynajmniej nie jest z nią sprzeczna.

Jesteśmy przekonani, że należy dążyć do prawdy, choć nie w każdym przypadku należy ją (już rozpoznaną) bezwarunkowo wszystkim ujawniać. Bywają sytuacje, w których pełna wiedza o stanie rzeczy mogłaby szkodzić, gorszyć, a nawet deprawować. Ale podobnie demoralizujący, mylący czy szkodliwy wpływ może mieć ukrywanie faktycznego stanu rzeczy przed ludźmi, których to dotyczy. Dlatego trzeba rozważyć w sumieniu, jak ujawnienie (lub przemilczenie) prawdy wpłynie na losy konkretnego człowieka czy zbiorowości.

Tak, prawdziwość wypowiedzi powinna być połączona z troską o dobro. Tzw. weredyczność, czyli walenie prosto z mostu lub dawanie brzytwą po oczach wcale nie jest chrześcijańską cnotą. Oprócz głoszonych treści liczy się bowiem także forma ich prezentacji. Ale nie znaczy to również, że każde pominięcie niewygodnych faktów lub surowych ocen jest wyrazem miłosierdzia, tak reklamowanego dziś przez zwolenników historycznej niepamięci. Przeciwnie, interesowność tych „przebaczliwych” widać gołym okiem. Zwłaszcza gdy swoim łatwo darują choćby zbrodnie, natomiast przeciwników sekują już za naruszenie kanonu politpoprawności.

A może ujednolicić standardy?

Przesada? Nic podobnego. Dylemat, czy mówić o zmarłych dobrze, czy raczej prawdziwie, był w polskich mediach rozstrzygany w tym roku na dwa sposoby. Śmierć pułkownika Kuklińskiego znów zaktywizowała środowiska, które w dochowaniu przysięgi „na wierność Związkowi Radzieckiemu” upatrują szczytów dostępnego Polakom patriotyzmu. Ponowiono dyskusję pod fałszującym sprawę hasłem „zdrajca czy bohater” (fałszującym, bo przeciwieństwem zdrajcy jest patriota, a przeciwieństwem bohatera – tchórz lub dekownik). Próbowano dyskredytować walory osobiste, pomniejszano strategiczne znaczenie zasług. Aż przykro wspominać.

Ale już przypomnienie wątpliwych elementów biografii Czesława Miłosza czy drażliwych cytatów z jego twórczości zostało wręcz napiętnowane przez grupę krakowskich polonistów, Radę Etyki Mediów i Magdalenę Bajer osobiście. De mortuis... pohukiwano z wielu stron, nawet krytyczny wcześniej wobec Noblisty poeta Wojciech Wencel wykonał w Nowym Państwie piruet nadobowiązkowy w stronę autora „Trzech zim”.

No więc, jak będzie z tymi naszymi zmarłymi? Myślę tu tylko o postaciach znanych, ważnych dla opinii publicznej, dla narodu, myślę o osobach pretendujących do rangi autorytetów oraz miejsc w antologiach, encyklopediach i różnych przedsionkach sławy. Czy wolno wypomnieć im ewentualne niekonsekwencje, życiowe lub polityczne pomyłki, a niekiedy nawet zawinione i jawne zło? Wydaje się, że naszej zbiorowej samowiedzy lepiej od rady starych Greków przysłużyłaby się dyrektywa:
o umarłych, tak jak i o żywych, niczego oprócz prawdy.

„Tygodnik Solidarność” nr 45, z 5 listopada 2004