strona główna arrow kultura arrow Strajk. Makatka z Gdańska

Nie pomogła deklarowana przez reżysera fascynacja osobą Anny Walentynowicz. „Strajk” Volkera Schlöndorffa niczego nie przybliża: ani genezy Solidarności, ani kulis polskiej historii. A „najmniejsza suwnicowa świata” skarży twórców filmu o naruszenie dóbr osobistych.

Strajk. Makatka z Gdańska

niemiecki plakat dystrybucyjny filmu

Jedna z ważniejszych postaci naszej historii najnowszej polską premierę filmu Schlöndorffa przypłaciła zdrowiem. Anna Walentynowicz, w poczuciu krzywdy i zawstydzenia, znalazła się w szpitalu. Dlatego podczas konferencji prasowej w Warszawie racje tej legendarnej już pracownicy Stoczni Gdańskiej, dziś osoby żyjącej na uboczu i trochę eliminowanej z oficjalnej historii Sierpnia ’80, przedstawiła grupa jej przyjaciół, współtowarzyszy walki z czasów działania w Wolnych Związkach Zawodowych: Andrzej Gwiazda, Joanna Duda-Gwiazda oraz Krzysztof Wyszkowski.

Żeby zupa była smaczniejsza

Niemiecki twórca, w obszernym wywiadzie udzielonym magazynowi „Duży Format”, dawał do zrozumienia, że opory Anny Walentynowicz są tylko, skądinąd ludzką i wytłumaczalną, ale przesadną reakcją na przedstawienie światowej publiczności prawdziwych, nieupiększonych faktów z jej życia, które po latach budzą zażenowanie sędziwej bohaterki. I sugerował, że wynika to z prostej nieznajomości zasad konstruowania scenariusza filmowego.

Dla podparcia swych słów przywołał kilka drobnych nieścisłości, które u niezorientowanego czytelnika mogą wywołać wrażenie zwykłego „czepiania się” lub wręcz małostkowości osoby, której losy uczynił reżyser tematem swego najnowszego dzieła. Schlöndorff zbył jednak milczeniem osiem poważnych zarzutów, sformułowanych w liście adwokackim pełnomocnika pani Walentynowicz do producenta „Strajku”. W piśmie z 6 października 2006 adwokat Stefan Jaworski zapowiada wejście na drogę prawną w obronie naruszonych dóbr osobistych swej mocodawczyni, o ile film będzie rozpowszechniany w obecnym kształcie. Dlaczego? Bo – zdaniem zainteresowanej – niemieccy scenarzyści krzywdząco przedstawili postać identyfikowanej z nią bohaterki filmu i zmanipulowali jej życiorys.

Oto przykłady. Syn Anny Walentynowicz nigdy nie był w ZOMO, a tym bardziej nie wstąpił tam na ochotnika, niejako w geście sprzeciwu wobec własnej matki. Przeciwnie, w ramach milicyjnych represji za głodówkę protestacyjną prowadzoną w ich mieszkaniu został nawet aresztowany. A jego ojciec nie miał żadnych związków z ówczesnym aparatem władzy, wbrew sugestiom scenarzystów, którzy dla „podkręcenia” fabuły zrobili zeń szefa reżimowej organizacji związkowej w stoczni. Tak jak się dodaje kawał mięsa, żeby zupa była smaczniejsza. Czy nie miał zatem racji mec. Stefan Jaworski, podkreślając w piśmie do Jürgena Haasego, z Provobis Gesellschaft für Film und Fernsehen, że ściśle ukierunkowane zniekształcenia życiorysu mogą sugerować części widzów, że „pani Anna Walentynowicz nie jest tak nieskazitelną osobą, jak to się wszystkim wydaje”?

Podobieństwo czy karykatura

Katharina Thalbach to świetna enerdowska aktorka, z doświadczeniem w brechtowskim teatrze Berliner Ensemble i... paradoksalnie największa pomyłka obsadowa „Strajku”. Ze względu na wiek niezbyt wiarygodna w roli młodej robotnicy z kilkuletnim synem. Postać najmniejszej suwnicowej świata w jej wykonaniu zbyt często staje się przesadnie charakterystyczna, chwilami wręcz karykaturalna. Choćby w scenach zmagań niewielkiej osóbki z ogromnym telewizorem.

Reżyser „Strajku” ujawnił w wywiadzie swoją fascynację prostymi, dziarskimi kobietami z ludu. Trochę dziwne, że zechciał testować tę swoją pasję właśnie na postaci działaczki Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Katharina Thalbach okazała się w tym dość pomocna. Nadwyrazista mimika. Zadzierzyste ruchy. Przewracanie oczami... Nic dziwnego, że Annie Walentynowicz, osobie z wielkim bagażem życiowych doświadczeń oraz pewną egzystencjalną powagą, trudno się rozpoznać w tej marionetce rodem z brechtowskiego teatru.

W delikatność uczuć pani Walentynowicz, dla której niemiecki twórca skądinąd deklaruje podziw i szacunek, godzą też sytuacje intymne, ukazane w filmie z całym swym trywialnym naturalizmem. Nie idzie zresztą wyłącznie o sceny erotyczne, lecz o upokarzające dla bohaterki sekwencje w areszcie czy w pełnym ludzi tramwaju. A już scenka rodzajowa, w której ordynator onkologii całuje w rękę – a jakże, po polsku – swoją pacjentkę przycupniętą niezdarnie w kombinacji z milanezu, aż zgrzyta obyczajowym fałszem.

Polska bieda tamtych czasów jest, według Schlöndorffa, nie tylko zgrzebna i niezgrabna, ale przede wszystkim szpetna, pijana, często odrażająca. I budzi zażenowanie. Nadużywany wątek analfabetyzmu bohaterki, podobnie jak przypisywana jej dewocyjno-irracjonalna pobożność ludowa, przemieszana z wiarą w sny, są mu najwyraźniej do czegoś potrzebne. Działacze opozycji bez szerszego programu politycznego i poszanowania dla elementarnych zasad konspiracji, też nie sprawiają dobrego wrażenia. Tym bardziej, że nagle jedną z czołowych figur WZZ okazuje się wrednawa sekretarka, wcześniej przez wiele lat podsłuchująca swego szefa. Nie znam intencji reżysera, ale w Polsce osoby podsłuchujące od zawsze kojarzą się ze Spółdzielnią Ucho.

Jasne, że Walczak to Walentynowicz

Cóż z tego, że Volker Schlöndorff zapewnia nas o swojej sympatii, jeśli przy filmie kreującym zbiorowy wizerunek Polaków nie pomyślał wcale o naszej wrażliwości. Nie przejął się też zastrzeżeniami własnej bohaterki. Pokazał wszystko po swojemu. Ot, zbójeckie prawo artysty. „Strajk”, film pod względem czysto warsztatowym zupełnie przyzwoity, ma jedną wadę: mimo odwołania się do prawdziwych postaci i historycznych faktów, mimo epizodów zgrabnie imitujących sceny znane z wielu przekazów dokumentalnych, jest powierzchowny i fundamentalnie nieprawdziwy. Niezorientowanym niczego ważnego o powstaniu Solidarności nie powie. Zainteresowanych rozczaruje. Uczestników rozłości. Już to zrobił.

„Tygodnik Solidarność” nr 10, z 9 marca 2007