strona główna arrow formy dramatyczne arrow Historia Witolda Gombrowicza

Historia Witolda Gombrowicza

(f r a g m e n t y   s c e n a r i u s z a)



(...)

scena

(Kawiarnia Ziemiańska. Otwinowski sam przy stoliku, czeka na Witolda. Przychodzi Andrzejewski, dosiada się. Rozmawiają. Zjawia się Witold, podchodzi do stolika.)


WITOLD:

- Co pan tak sam siedzi, panie Stefanie?

scena

(Gombrowicz siedzi w fotelu)


GOMBROWICZ:

- Notowania na giełdzie literackiej były grą polityki, koterii zwalczających się wzajem, intryg, wszystkiego tylko nie sztuki, nie literatury... Wielu młodych pisarzy i poetów garnęło się do „Prosto z mostu”... Stanisława Piaseckiego, nie żeby byli nacjonalistami, a dlatego, że nie mogli dogadać się z „Wiadomościami Literackimi”, redagowanymi przez Grydzewskiego w duchu, jak się wtedy mówiło, masońsko-liberalnym... Ja także z Grydzewskim i jego możnym tygodnikiem nie dochodziłem do porozumienia... Gdybym się zaprzyjaźnił ze Skamandrem – gdybym ich dowcipy kolportował – gdybym redakcję Wiadomości odwiedzał i bił czołem przed Boyem – inaczej by to zapewne wyglądało, gdyż cały kramik Grydzewskiego rządził się osobistymi sympatiami i antypatiami... Ktoś pomawiany o lekki choćby antysemityzm nie mógł być popierany przez „Wiadomości” – a ja miałem pecha, że bohater jednego z moich opowiadań był urodzony z ojca polskiego arystokraty i matki – Żydówki. To wystarczyło, aby mnie obsypał pochwałami patologiczny żydożerca, Adolf Nowaczyński – a znów pochwały Nowaczyńskiego wystarczyły, aby ze strony „Wiadomości” powiało chłodem... Bogu ducha byłem winien... nigdy się antysemityzmowi nie oddawałem... Przeważnie Żydzi byli moimi intelektualnymi przyjaciółmi i oni stanowili większość mojej publiczności. Zwano mnie niekiedy żydowskim królem... I blask od nich bijący niejednokrotnie mnie oświecił!... Żydom bardzo wiele mam do zawdzięczenia... Od Żydów dowiadywałem się, na przykład, o możliwości kryzysu w Stanach, o perspektywach trockizmu, o poecie Przybosiu – rzeczach nieraz zupełnie egzotycznych, jakby ci Żydzi mieli swoją osobną, własną prasę...

scena

(Witold na ganku, Szloma, kupiec zbożowy, pod domem)


WITOLD:

- No co tam Szloma mi powie?! Dlaczego Szloma nie wszedł do tego interesu z Seidenbeutlem?


SZLOMA:

-Ja bym wszedł, panie dziedzicu, ale ten geszeft ślamazarny, nie daje pola do roztoczenia skrzydeł kombinacji...

scena

(Gombrowicz siedzi w fotelu, j.w.)


GOMBROWICZ:

Bawiliśmy się w szlachcica i Żyda, zabawą przezwyciężaliśmy palący problem... Już znacie tę moją politykę... Z wrodzoną przekorą akcentowałem w sobie wszystkie moje cechy aryjskie, wiejskie, szlacheckie... Otóż Żyd, moim zdaniem, ma słabość do szlachcica polskiego, gdyż szlachcic go śmieszy, bawi, gdyż wobec szlachcica on sam czuje się bardziej Żydem, czyli sobą, i to pozwala mu istnieć barwniej, intensywniej...

scena

(Kawiarnia. Witold z Lechoniem)


LECHOŃ:

- Słyszałem wczoraj jak pan atakuje żydowską naiwność...


WITOLD:

- Co pan chce przez to powiedzieć?


LECHOŃ:

- Widzi pan, ja z Żydami jestem za pan brat... i ze mnie spec od żydologii taki, że mógłbym traktat napisać. Ci co Żydów nie znają, myślą, że oni są chytrzy, przewrotni, wyrafinowani, zimni – a dopiero trzeba naprawdę z nimi beczkę śledzi zjeść, aby wiedzieć, że oni są naiwni... Ale cała rzecz w tym, że to jest naiwność doczepiona do chytrości, a także romantyzm – bo oni są bardziej romantyczni od Szopena – doczepiony do trzeźwości, oni są, uważa pan, naiwnie nienaiwni i romantycznie trzeźwi!


WITOLD:

- To chyba cokolwiek za wygodne...


LECHOŃ:

- Panie, wczoraj słuchając jak pan z nimi się drażni, od razu pomyślałem sobie: no, ten im szkołę daje! Ten się dobrał do ich achillesowej pięty!

scena

(Gombrowicz w fotelu, j.w.)


GOMBROWICZ:

- Uderzyła mnie trafność tej obserwacji, zarówno jeśli idzie o ogólną charakterystykę Żyda, co o sens ukryty mojej z nimi polemiki.... Tak, to nie chłód intelektualny mnie w nich raził, a właśnie ten... podziw ufny, prawie dziecinny, dla racji naukowej, dla teorii, doktryny i wreszcie dla kultury w ogóle... Wtedy już wyraźnie pokazało się, że istnieje pomiędzy nami związek duchowy wcale nie powierzchownej natury... Ten napięty stosunek Żyda do formy, to że ona tak ich dręczy, albo śmieszy, albo poniża... Zaczynałem powoli dostrzegać, że ten świat żydowski wszczepiony w świat polski ma niezwykle rozsadzające znaczenie i że to jedna z największych szans naszych na wypracowanie nowego gatunku Polaka w formie nowoczesnej, zdolnej sprostać teraźniejszości. Żydzi byli tym co nas łączyło z najgłębszą, najtrudniejszą problematyką świata.


(Zamyśla się)


- ...Mimo wszystko „Pamiętnik z okresu dojrzewania” wciągnął mnie w świat artystyczny i przysporzył pewnego prestiżu w kołach awangardy. Zacząłem bywać w kawiarniach literackich Warszawy, ale bynajmniej nie w najlepszym towarzystwie... Jakoś nie przylgnąłem do stolika kawiarnianego Skamandrytów... Sprawiłem sobie własny stolik, niesamowity, z udziałem aspirantów i pretendentów, na pół jedynie urodzonych w sztuce, prowincjonalnych grafomanów, rozwichrzonych myślicieli, młodych poetów zgłodniałych, niewymytych marzycieli – wszystko okraszone kilkoma rzeczywistymi talentami – i w tym to gronie ja z niezmordowaną wytrwałością, z żelazną, godną podziwu konsekwencją mówiłem i mówiłem, co wieczór, co noc, głupstwa, głupstwa, głupstwa... które jednak nie były głupstwami, bo jednak były gdzieś jakoś moimi prawdami...

scena

(Ziemiańska. Dym z papierosów. Stolik młodych pisarzy i poetów. Awangarda, proletariat, surrealizm, socjalizm. Ożywiona rozmowa)


PISARZ I:

- ... Mnie to nie imponuje. Dla mnie nie tytuł ma znaczenie, lecz... wartość człowieka... Nie, któżby wierzył w te śmieszne przesądy...


PISARZ II:

- Przecież to są głupie snobizmy epoki kończącego się mieszczaństwa! To oczywiste!


PISARZ III:

- Nie! To wręcz śmieszne uprzedzenia rasowe feudalizmu!


WITOLD: (podchodzi)

- A, przepraszam... Słyszę, że tu panowie o genealogię zatrącają... Otóż, moja babka była kuzynką Burbonów hiszpańskich...!


GŁOSY:

- A... Gombrowicz!... Pan Witold! Prosimy siadać...


(Witold rozsiada się przy stoliku)


STAŚ:

- Właśnie mówiłem, panie Witoldzie, że dla poezji powinno się wszystko poświęcić...!


WITOLD:

- Stasiu! Poezja poezją, ale przede wszystkim ci radzę: nie bądź gminny!


GŁOSY:

- No, nie... To idiotyzm, kretyństwo...! Dla sztuki nieważna kwestia rodowodu... Weźmy dla przykładu proletariacki nurt poezji.


WITOLD:

- Jakże to?! Sztuka? Sztuka w pierwszym rzędzie jest zjawiskiem heraldycznym!


(Wszyscy się śmieją)


PISARZ I:

- Przecież te sprawy niepowiązane ze sobą...


WITOLD:

- A ogłada... obcowanie z wartościami tradycji.. obycia w wysokiej kulturze? Przecież to ma nadzwyczaj istotne znaczenie.


PISARZ I:

- No, nie...


PISARZ II:

- Panie Witoldzie, niech nam pan nie wmawia, że ktoś taki jak pan, człowiek na pańskim poziomie, hołduje takim głupstwom.


STAŚ:

- Przecież pan jesteś pisarzem, a to więcej znaczy niż, gdybyś był hrabią...


WITOLD:

- Wolę być uważany za hrabiego tout court niż za hrabiego sztuk pięknych, markiza intelektu i księcia literatury...!


PISARZ I:

- Nie wierzę, panu!... Ja też mógłbym... ostatecznie mój dziadek miał willę w Konstancinie... Ale nie, nie!


PISARZ II: (pokazuje narysowany na serwetce herb)

- ... To mój herb... I co z tego? Mam się nim chwalić?!


PISARZ III:

- No, siostra mojej babki urodziła się jeszcze na wsi, w majątku...


BRONIEWSKI: (podchodzi)

- Co pan robi, panie Witoldzie? Co to za dywersja? Pan nawet komunistów zaraził herbarzem!

scena


GOMBROWICZ: (w fotelu j.w.)

- ... Do dziś lubię się z artystami zachowywać jak burżuj, a z burżujami jak artysta – żeby zdenerwować.


(...)

scena


GOMBROWICZ: (w fotelu j.w.) (Przegląda się w lustrze)

- Byłem Polakiem. Znajdowałem się w Polsce. Czymże jest Polska? Jest to kraj między Wschodem a Zachodem, gdzie Europa już poczyna się wykańczać, kraj przejściowy, gdzie Wschód i Zachód wzajemnie się osłabiają. Kraj przeto formy osłabionej... Na tych więc równinach, otwartych na wszystkie wiatry, odbywała się od dawna wielka Kompromitacja Formy i jej Degradacja... Rozmazywało się to, rozłaziło... Trzeba było zerwać z Polską i przeciwstawić się Polsce... Zerwać! Dystans! Nie chcę od tej chwili być Polakiem, będę zupełnie sam!... Nóż! Muszę dokonać cięcia bardziej radykalnego. Muszę odciąć się od siebie samego... Być człowiekiem to znaczy być sztucznym... Proste? Dosyć. Trudność jedyna, że nie wystarczało uznać, pojąć. Trzeba było przeżyć i wżyć się... Historia przyszła mi z pomocą.

scena

(Kawiarnia Ziemiańska. Witold i przyjaciele)


WITOLD:

- Przebywam w gronie poetów w kawiarni Ziemiańskiej w Warszawie. To Otwinowski, to Piętak, to Ważyk, a to Swiatek i Adaś Mauersberger. – Mój biedny Adaś, ha, ha, co mówisz?


OTWINOWSKI:

- Talentów między nami sporo, ale jest coś sielskiego, coś prowincjonalnego, jaka małość i jaka bieda. – Wszystko co my piszemy jest biedne i bose!


WITOLD:

- Ta bosość jest może zaletą naszą i siłą.


OTWINOWSKI:

- Nie rozumiem ciebie mój Witoldzie bo nad stolikiem jesteś tak pyszny i błyskotliwy i dumny ze swego urodzenia. A pod stołem na bosaka!


WITOLD:

- Bracia czyż wszyscy nie jesteśmy na bosaka?


WSZYSCY: (kładą bose nogi na stół)

- Rzeczywiście!


WIENIAWA-DŁUGOSZOWSKI: (wchodzi)

- Ja jestem przy ostrogach! Jestem ułan, jestem kawalerzysta!


WSZYSCY:

- Dlaczego jesteś boso?


WIENIAWA-DŁUGOSZOWSKI:

- Czy pan Gombrowicz?


WITOLD:

- W rzeczy samej.


WIENIAWA:

- Słyszałem o panu, znam pańską rolę w czasie wojny. Wiem jakie ciążą na panu odpowiedzialności. Nędzny degeneracie! Starasz się zohydzić piękność naszą, ułańską krasę, chorągiewkę. Panie Gombrowicz!


WITOLD:

- W rzeczy samej.


WIENIAWA:

- Porzuć wysiłki twoje, bo ja ułan będę czarował! Będę kokietował i będę kochał! Ja jestem zakochany w sobie!


WITOLD:

- Czemu mam przypisać zaszczyt tych odwiedzin?


WIENIAWA:

- Mój wódz, Marszałek, Józef Piłsudski, chce z panem mówić w Belwederze. Jest pan wezwany do Belwederu.


WITOLD:

- W jakim celu?


WIENIAWA:

- Potrzebuje on twojej rady. Wieść o twoim niesłychanie przenikliwym umyśle, hm, hm, doszła do Belwederu. Dlatego Belweder pragnie obgadać z tobą pewne sprawy. – Czy widzisz tego człowieka, który tam przy stoliku siedzi w opończy?...


WITOLD:

- Kto to?


WIENIAWA:

- Piłsudski.


WITOLD:

- Ten historyczny mąż.


WIENIAWA:

- On sam! To Piłsudski! To Polska! To geniusz Narodu!


WITOLD:

- Wielka moc bije z tego człowieka, ale on oddany Wielkości. Wielkość! Wielkość! Jaki ma być mój stosunek do tego człowieka? Czy mam potwierdzić go, czy mu zaprzeczyć? Coś w nim nie jest tak, jak być powinno.


PIŁSUDSKI:

- Pozwól pan. Znana mi jest pańska tajna właściwość... Pan zdaje się jest historyk?


WITOLD:

- Do pewnego stopnia.


PIŁSUDSKI:

- Piłsudski ciężką przeżywa wewnętrzną rozterkę. I w ciężkiej męce wykuwa Decyzję.


WITOLD:

- (Dlaczego ten człowiek mówi o sobie jakby nie był sobą? Dlaczego sobie imponuje i przed sobą jest na kolanach?)


PIŁSUDSKI:

- Pytanie jest takie: mam z jednej strony sąsiada co ciemną kuje ideologię, a z drugiej innego co by nas pożarł. Jedyną mą myślą: utrzymać Polskę. No, no, Bosonogu, mój Bosonogu, wydaje się, że coś tam ty widzisz i przeczuwasz: co mi radzisz?


WITOLD:

- Zdejm buty!


PIŁSUDSKI:

- Nieraz zdejmowałem, bom był na wozie i pod wozem. Mogę zdjąć.


WITOLD:

- Spróbuj w takim razie zatańczyć i zaśpiewać piosenkę.


PIŁSUDSKI:

- O nie! Ja ciebie! Straż! Straż!


WITOLD:

- A jakbyś palcem nogi podrapał się w głowę? Lub na przykład, spróbuj być lekki jak piórko!


PIŁSUDSKI:

- Łajdaku! Ty chcesz Piłsudskiego zamienić w co? Ja jestem Państwo, ja jestem Naród!


WITOLD:

- Józiek! Józiek!


PIŁSUDSKI:

- Co? Co?


WITOLD:

- Ty jesteś słaby!


PIŁSUDSKI:

- Milcz przeklęty!


WITOLD:

- Ty jesteś słabosilny!


PIŁSUDSKI:

- O, o, o!


WITOLD:

- Udajesz Moc aby ją posiąść, jesteś w przedpokoju mocy! Czy nie widzisz, jakie to wszystko słabe? Chcesz mojej rady? Postaraj się nie bronić tego, co jest, weź rozbrat z teraźniejszością, poddaj się stwarzaniu. Wchodzimy w okres burzliwy, dziwny, ciemny, nieobliczalny i nieograniczony. Na nic wasze dotychczasowe sposoby.


PIŁSUDSKI:

- Precz, precz! Bosonogu! Jedź pan w tajnej misji do Adolfa Hitlera i powiedz mu pan ode mnie, żeby się rozładował odnośnie nas. Ja nie mam kogo posłać. Sam nie pojadę, bo nie chcę do niego jechać. Zaproponuj mu pan pakt o nieagresji na lat pięć. Może dotrzyma! Cóż można robić? Wszystko cokolwiek by się zrobiło jest złe, słabe... i bezsilne... Jedź, jedź, jedź! Hej bieda, bieda!


WIENIAWA:

- To wielki Mąż!


SŁAWOJ-SKŁADKOWSKI:

- To historyczne!


WITOLD:

- Hitler nie istnieje. Hitlera nie ma. Ach gdyby można było wykryć, że nie ma Hitlera!


PIŁSUDSKI:

- Przeklęty ten Naród, moje za słabe narzędzie.


WIENIAWA:

- To historyczne!


SŁAWOJ-SKŁADKOWSKI:

- To wielki Mąż!


WITOLD:

- Jedyne co może nas zbawić, to ucieczka z tego więzienia w jakim jesteśmy zamknięci. UCIEKAJ!


PIŁSUDSKI:

- Tchórzu!


WITOLD:

- UCIEKAJ! WYŁAMUJ! UCHYLAJ SIĘ! Jesteśmy w potrzasku, jesteśmy skazani na zagładę! Jedyne co nas może uratować to ucieczka z nas samych.


PIŁSUDSKI:

- Jedź do Hitlera! Hej, las Rymanowski za mgłą! A mnie trzeba jechać do Krakowa!

scena


GOMBROWICZ: (w fotelu j.w.)

- W owym przedwojennym czasie coś dziwnego poczęło się z ludźmi. Wojnę można ująć jako konflikt form. Widziałem niedowierzając temu, co widzę, jak sposobiąca się do wojny Europa – zwłaszcza środkowa i wschodnia – wchodziła w okres demonicznej mobilizacji formalnej... Fabrykacja wiar, entuzjazmów, ideałów, dorównywała fabrykacji armat i bomb. Ślepe posłuszeństwo i ślepa wiara stały się obowiązujące nie tylko w koszarach. Wprowadzano się sztucznie w stany sztuczne, i wszystko – miało być poświęcone dla uzyskania siły... Dusząc się w owym natężeniu formy, zrozpaczony, rzuciłem się z całych sił ku nowemu odczuwaniu człowieka, to jedno pozwalało zachować trochę nadziei... Stary Bóg umierał. Kanony, prawa, obyczaje, które stanowiły dorobek ludzkości, znalazły się w próżni, pozbawione autorytetu. Człowiek pozbawiony Boga, wyzwolony, wolny i dowolny, poczynał sam siebie stwarzać poprzez innych ludzi... Forma, to ona wciąż, a nie co innego, była u sedna tych konwulsji... Skojarzyłem ową ogólnoludzką panoramę z moim osobistym doświadczeniem i dostąpiłem pewnego uspokojenia: to nie ja tylko byłem kameleonem, a wszyscy. To była nowa kondycja ludzka, którą na gwałt trzeba było sobie uświadomić. Odtąd stałem się „poetą formy”. Odciąłem się od siebie samego. Rzeczywistość odkryłem w nierzeczywistości, na jaką skazany jest człowiek. A „Ferdydurke” stała się (zamiast mnie tylko służyć) groteskowym poematem o mękach człowieczych – słowa Schulza – na prokrustowym łożu formy.

scena

(Witold i Uniłowski. Uniłowski oddaje Witoldowi maszynopis „Ferdydurke”)


UNIŁOWSKI:

- Wiesz, ze złością to przeczytałem. To jest akurat to, co ja teraz chciałem pisać! Ukradłeś mi książkę...


GOMBROWICZ: (w fotelu j.w.)

- Myślę, że był szczery. Już poprzednio wspominał, że nosi się z zamiarem napisania utworu satyrycznego „à la Wolter”, który byłby jego protestem i załatwieniem rachunków za światem... Oj! Te rozmowy z Uniłowskim... Ten Uniłowszczak był już wtedy figurą, „panem redaktorem”, jak go tytułowali kelnerzy – miał pieniądze... „Lokal” to była chyba jego obsesja, kompleks z czasów, kiedy sam kelnerował z serwetą pod pachą, na ręce. Może to nie było takie proste, może wiele i skomplikowanych przyczyn ciągnęło Uniłowszczaka do knajp i dansingów... Ja... poczułem od razu dużą sympatię do niego, a ceniłem go też jako artystę... ale mimo to byliśmy zupełnie niedobrani... Uniłowski to był proletariat, który talentem i inteligencją wywalczył sobie awans społeczny... Przypominał mi Londona. W gatunku ich spojrzenia na świat, ich stylu, ich inteligencji, było coś pokrewnego... Zbyszek Uniłowski był trudny, zamknięty, o zaostrzonej czujności, o nieustannym natężeniu. Był poza tym zbuntowany – jakby ówczesny prekursor Hłaski – może nie tyle w tym, co napisał, ile w tym, co miał do napisania. Tak badzo ufałem jego inteligencji i smakowi, iż pomimo że tyle nas dzieliło – ja byłem człowiekiem kawiarni, lubiłem godzinami prawić bzdury przy czarnej kawie... on potrzebował alkoholu, przyćmionych świateł jazzu – dałem mu „Ferdydurke” do przeczytania jeszcze w maszynopisie... Gotowały się w nim urazy, złości, był wściekły i spragniony bitwy... „Ferdydurke” była utworem wojowniczym i temu prawdopodobnie zawdzięczam, że od razu zdobyłem sobie w Zbyszku wcale nie obojętnego czytelnika.


(Witold i Uniłowski j.w.)


UNIŁOWSKI:

- ... Miałem... właśnie teraz pisać taką satyrę „à la Wolter”... to jest to... Takie wojownicze! Ukradłeś mi książkę...


GOMBROWICZ: (w fotelu j.w.)

- Bardzo się obawiam, że to ja byłem pośrednią przyczyną jego śmierci. Miałem lekką grypę, siedziałem w domu, nudziłem się... Zatelefonowałem żeby przyszedł na kolację. Przyszedł, zaraził się grypą, z której wynikło zapalenie mózgu. Umarł. Może i nie ode mnie się zaraził... ale nie mogę wyzbyć się podejrzeń... Tak, to był talent... jaka szkoda, że umarł.

scena

(Belweder. Trzy samochody przed pałacem. Grupki osób: wojskowi, pisarze, posłowie, artyści. Ciche rozmowy, światoł latarń. Kobiety zapłakane. Szok. Witold stoi w grupie kolegów pisarzy. Sznur rządowych Cadillaców wjeżdża na dziedziniec pałacu).


WITOLD:

- Jakie ładne samochody!


(Oburzenie wśród kolegów)


GŁOSY:

- Co?!... Coś takiego! W takiej chwili... No wiesz, Witoldzie... Że też pan takeij chwili nie uszanuje... To poza! Gombrowicz zgrywa się na cynika... To nietakt, panie Witoldzie! Przecież to sam Marszałek! Tak nie można...


WITOLD:

- Śmierć Marszałka wstrząsnęła mną, nie przeczę... z nim umiera pewien okres naszego bytowania... Wchodzimy w Nieznane, najeżone groźbami! Ale... zachowujecie się jakby to nie człowiek umarł, a nadczłowiek... Wy, intelektualiści, filozofowie, artyści?... Nawet rozmawiacie o nim tak, jakby był „podarowany”... Jak byśmy otrzymali w prezenecie od Historii wielkiego człowieka... „Polska ma wielkich ludzi i wielkim człowiekiem Polski jest teraz Piłsudski”!... A że to niby darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, więc i wy nie pytacie skąd i dlaczego jemu ta wielkość się bierze... Piłsudski! Nie mnie oceniać jego politykę... Ale to co przystoi żołnierzowi, nie zawsze może być zalecone intelektualiście...


GŁOS:

- Czy pan oszalał?! To prowokacja...!


RUDNICKI:

- No chodź, Witold, idziemy...!

scena


GOMBROWICZ: (w fotelu j.w.)

- Od śmierci Piłsudskiego poczęły już wyraźnie dawać się we znaki objawy rozkładu. Ta Polska, która zaledwie kilkanaście lat sobie liczyła, nie miała wypracowanych zasad, instytucji, norm postępowania, ta cała demokracja jeszcze nie weszła w kerw narodowi. Póki więc nad panoramą życia politycznego, a nawet duchowego górowała silna osobowość Marszałka, wszystko nieźle trzymało się kupy. I tym lepiej, że Piłsudski był jak najdalszy od wszelkiej teorii, nikt dobrze nie wiedział jakie są jego pryncypia, natomiast wzbudzał zaufanie jako człowiek bezinteresowny, a zdolny, genialny może, może nawet opatrznościowy. Gdy umarł poczuliśmy się trochę jakby wiatr zerwał nam ach nad głową. A właśnie w Europie stawało się coraz burzliwiej...


(Popija koniak)


- ... Gdyby „Ferdydurke” ukazała się pod koniec roku 1937, jak ja poczułem się wobec ludzi?... Bez kwestii, poczułem się lepiej, ta książka ustawiała mnie jakoś wobec życia. Poczułem się lepiej, ale bodaj nigdy nie czułem się gorzej. Załamany, smutny, wyczerpany, spędziłem parę miesięcy w Tatrach, potem wyjechałem do Rzymu. I tam zdarzyło się coś charakterystycznego... poczułem się Europejczykiem, poczułem się u siebie w domu! Dlaczego? Dzięki „Ferdydurke” miałem zapewnioną rolę w Europie? Jaką? Jasna. Ja... miałem powiedzieć bazylice, madonnom i rzymskiemu forum, freskom i bibliotekom: jesteście strojem człowieka, niczym więcej...


(Milczy)


- I odtąd już przez całe życie nie opuszczała mnie pewność, że jestem Europejczykiem i może bardziej Europejczykiem niż Europejczycy rzymscy i paryscy. Kołatało się we mnie przeświadczenie, że rewizja formy europejskiej może być przedsięwzięta tylko z pozycji pozaeuropejskich, stamtąd gdzie ona staje się luźniejsza i mniej doskonała. Sekretna pewność, że niedoskonałość jest wyższa (gdyż bardziej twórcza) od doskonałości, była jedną z zasadniczych intuicji „Ferdydurke”. Jakaż swoboda zatem!... Wracałem z Rzymu do Warszawy via Wenecja, Wiedeń. Gdybym pisał powieść, zamiast wspomnienia moje opowiadać, tak przedstawiłbym swój powrót: jadę, tryumfujący, by powiedzieć Polakom, słuchajcie, zwycięstwo, zwyciężyłem Rzym i Europę! I każdy z was zrobi to samo, gdy przeczytawszy „Ferdydurke” rozluźni sobie nieco polskość! Ale bum! W Wiedniu wjeżdża mój pociąg w tłumy, manifestacje z pochodniami... Hitler wkracza! Anschluss! W Warszawie podniecenie, tłumy, gorączka, zawziętość, pogotowie wojenne... znów więc Polak musiał w sobie się zamknąć, jak w fortecy, w siebie uwierzyć i siebie pokochać!... Mobilizacja!... Zrozumiałem... „Ferdydurke” skazana była na klęskę i ja wraz z nią...


(...)