strona główna arrow varia arrow Raj skolonizowany

Niszczycielskie zjawisko tsunami, bardzo rozpowszechnione na Pacyfiku, w basenie Oceanu Indyjskiego zdarza się niezmiernie rzadko. Według znawców przedmiotu, nie częściej niż raz na stulecie. W XXI wieku ów raz przypadł na niedzielę, 26 grudnia 2004, drugi dzień Bożego Narodzenia, wspomnienie św. Szczepana Męczennika, uroczystość Świętej Rodziny.

Raj skolonizowany

Najpierw zatrzęsło się mocno pod dnem Oceanu Indyjskiego, u północnych krańców archipelagu wysp tworzących Indonezję. Tak mocnego trzęsienia ziemi – amerykańscy sejsmolodzy zarejestrowali wstrząsy o sile 8,9 w dziesięciostopniowej, otwartej skali Richtera – nie było od 40 lat. Dość powiedzieć, że Sumatra, wyspa o powierzchni niewiele mniejszej od Francji, przesunęła się o 30 m. Uderzenie przyśpieszyło, wprawdzie nieznacznie, bieg Ziemi i skróciło stary rok o 3 milionowe części sekundy. Niestety, ani naukowcom z USA, ani władzom państw w regionie nie przyszło do głowy, że odpowiednio wczesne ostrzeżenie np. w programach lokalnych stacji radiowych o możliwości powstania groźnej, powstrząsowej fali tsunami mogłoby skłonić zarówno mieszkańców zagrożonych terenów nadbrzeżnych, jak i wypoczywających tam turystów do ewakuacji w głąb lądu.

Ciemna liczba ofiar

Według danych na dzień Święta Trzech Króli, liczba śmiertelnych ofiar sięgnęła 150 tys., z czego trzecią część – jak szacuje UNICEF – stanowią dzieci. Trzeba się też liczyć z kilkudziesięcioma tysiącami sierot po ofiarach. 100 tysięcy osób zginęło w Indonezji, ponad 30 tysięcy – poniosło śmierć w Sri Lance, 10 tysięcy w Indiach, około 5 tysięcy w Tajlandii. Stracili życie ludzie w Birmie i Bangladeszu. Śmiertelne fale dotarły do wschodniego wybrzeża Afryki. Są ofiary w Somalii, Kenii, Tanzanii, na Seszelach i na Madagaskarze.

Wiadomo już, że co najmniej kilka procent zabitych przez tsunami to zagraniczni turyści, praktycznie ze wszystkich kontynentów. Wielu Szwedów i innych Skandynawów, trochę Niemców, Włochów, Austriaków... W kilkunastu miastach Europy odwołano lub przynajmniej ograniczono sylwestrowe fety i fajerwerki, w kilku europejskich państwach ogłoszono żałobę narodową.

Narodowościowa i kontynentalna mozaika ofiar spoza regionu dotkniętego tragedią oraz przestrzenny „rozmach” kataklizmu przesądzają o jego globalnym charakterze. I paradoksalnie, stanowią źródło nadziei wobec wyzwań, jakie niesie dostrzegalna już wyraźnie katastrofa humanitarna.

Zabrakło wyobraźni

W rejonie Oceanu Spokojnego, system ostrzegania przed tsunami funkcjonuje od 1946 roku, kiedy ogromna fala uderzyła w Hawaje, zabijając 165 osób. Obserwacja, łączność i szkolenia są wprawdzie kosztowne, ale pozwalają zminimalizować straty w ludziach. Wybrzeże Japonii, dość często atakowanej przez ten żywioł, chroni system 14 specjalnych detektorów. Istniejąca przy departamencie handlu USA agencja NOAA (National Oceanic and Atmosferic Administration) rozmieściła w ostatnich latach na Pacyfiku sieć podwodnych czujników ciśnieniowych, które dzięki specjalnym bojom powierzchniowym oraz systemowi łączności satelitarnej stanowią system ostrzegania przed groźbą tsunami.

Naukowcy ze zlokalizowanego na Hawajach Centrum Ostrzegania przed Tsunami w rejonie Pacyfiku (Pacific Tsunami Warning Center) wiedzieli o feralnym wstrząsie w kilka minut po fakcie. Ziemia pod Sumatrą zatrzęsła się w Boże Narodzenie (Christmas Day) o 2:59 po południu lokalnego czasu hawajskiego. W Europie był już drugi dzień świąt. W wydanym kwadrans później biuletynie pracownicy PTWC stwierdzili, że wstrząsy, choć silne, nie grożą powstaniem niszczącej fali w basenie Pacyfiku. Możliwość powstania tsunami na Oceanie Indyjskim sygnalizował, ale bardzo ogólnie, dopiero kolejny biuletyn wydany o godzinie 4:04 pm.

W półtorej godziny po wstrząsie hawajskie centrum ostrzegania skontaktowało się telefonicznie z australijskim sztabem zarządzania kryzysowego. Około 5:30 wiadomości o ofiarach na Sri Lance uświadomiły ludziom z PTCW istnienie niszczycielskiej fali. W kwadrans później skontaktowali się z dowództwem na Hawajach. Około 6 wieczorem do PTCW zadzwonił ambasador USA w Sri Lance, sugerując utworzenie specjalnego systemu powiadamiania władz zainteresowanych państw w podobnych przypadkach.

Robinson i Piętaszek

Pomoc dla regionu ruszyła. Porywom serca indywidualnych darczyńców musi jednak towarzyszyć rozbudowana logistyka, której instytucje charytatywne i pomocowe nie są w stanie same sprostać. 5 stycznia 2005 zadeklarowane przez rządy 40 państw kwoty sięgają 3 miliardów USD. Niemcy, ze swymi 680 milionami USD, przelicytowali Japonię (500 mln) i USA (350 mln). Michael Schumacher, kierowca formuły I, zadeklarował 10 mln USD. Brytyjski minister finansów złożył propozycję, aby długi dotkniętych klęską krajów objąć moratorium.

Cywilizowany świat stanął przed poważnym wyzwaniem. 5 milionów ludzi w rejonie katastrofy pozostało bez wody pitnej, jedzenia, bez dachu nad głową. Odnotowano już przypadku biegunki i malarii. Straty materialne są ogromne. Ludzie potracili cały swój dobytek. Rybacy często łodzie i sieci. Koszty przywrócenia stanu sprzed katastrofy eksperci ONZ oceniają na 14 miliardów USD.

Profesor Maciej Jędrusik, prodziekan Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych UW, specjalizuje się w problematyce środowisk i społeczności wyspiarskich. Archipelagi ciepłych mórz to jego osobista pasja. Natomiast zawodowo bada, między innymi, wpływ masowej turystyki na rzeczywistość społeczno-gospodarczą terenów poddanych tzw. kolonizacji turystycznej we współczesnym świecie.

Dlaczego „kolonizacja”? Ano dlatego, że egzotyczne raje są zagospodarowywane co najmniej przy znaczącym udziale kapitału z zewnątrz. W niektórych państwach muzułmańskich – wyrazisty przykład stanowią Malediwy – władze zadbały o pełną separację stref turystycznych od życia rdzennych mieszkańców. Czasami, jak choćby w Tajlandii, przy zagranicznych rekinach finansowych może pożywić się i narybek miejscowy. Dopóki sfera usług obejmuje szkoły nurkowania, przewodnictwo, sprzedaż pamiątek czy przysmaki tradycyjnej kuchni – pół biedy. Gorzej, gdy z napływem zamożnych hedonistów główną atrakcją stają się salony tajskiego masażu.

Maciej Jędrusik, autor książki „Wyspy tropikalne. W poszukiwaniu dobrobytu”, która ukaże się niebawem, jest sceptyczny wobec medialnych sensacji o starciu przez żywioł jakichś wysepek z powierzchni oceanu. Jego zdaniem, małym tradycyjnym społecznościom wyspiarskim bardziej niż spektakularne kataklizmy zagraża proces globalizacji, a zwłaszcza globalna turystyka.

– Tylko 13 proc. populacji Cookańczyków zamieszkuje nadal Wyspy Cooka. Na wielu wyspach Mikronezji cukrzyca, nieznana tam jeszcze przed 40 laty, dziś występuje nagminnie. Niestety, w kontaktach z przedstawicielami naszej ekspansywnej cywilizacji euroatlantyckiej wyspiarze z reguły tracą coś ze swojej tożsamości – mówi prof. Jędrusik.

z ks. prof. WALDEMAREM CHROSTOWSKIM, przewodniczącym Stowarzyszenia Biblistów Polskich, pracownikiem naukowym UKSW, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz

Koniec świata pod palmami

– Tsunami. Żywioł atakujący linię brzegową wysp, wysepek, lądu stałego. Woda występująca z oceanu, szarżująca z impetem w głąb lądu. Niszczycielska i mordercza fala wywołana trzęsieniem ziemi... Rozmiary katastrofy, jaka dotknęła archipelagi i wybrzeża basenu Oceanu Indyjskiego, nie tylko przejmują do głębi, ale i nasuwają skojarzenia z biblijnymi zapowiedziami wielkich nieszczęść.


– Chciałbym się mylić, ale odnoszę wrażenie, że liczba ofiar tego kataklizmu o zasięgu globalnym, obejmującym ogromne obszary współczesnego świata, jest znacznie większa. Nawet szczątkowe i amatorskie materiały filmowe, jakie prezentowano w mediach zaraz po katastrofie, ukazywały gwałtowność i destrukcyjną siłę żywiołu. Natomiast informacje o ofiarach śmiertelnych starano się najwyraźniej dozować. Mówiono początkowo o setkach osób, potem o kilku czy kilkunastu tysiącach zabitych przez tsunami, by teraz po tygodniu oswajania nas ze złymi wieściami przedstawić, zresztą wcale nie jako ostateczną, liczbę stu pięćdziesięciu tysięcy.


– Komu miałoby zależeć na niedoszacowaniu ludzkich ofiar żywiołu?


– Mogło iść o to, żeby nie przerażać ludzi wieścią o hekatombie, żeby uspokoić opinię publiczną w krajach, skąd wywodziły się tysiące bogatych turystów, którzy tam właśnie przebywali. A przede wszystkim, żeby spokojnie wywieźć tych, którzy ocaleli.


– Pełnej liczby ofiar nigdy pewnie nie poznamy.


– Są jeszcze ranni. Zaginieni. Ogromne połaci spustoszonego terenu, zniszczony dobytek, zdewastowana infrastruktura. Straty idą w miliardy dolarów. Miliony ludzi cierpią. Aspekty społeczne, polityczne, doraźna pomoc ludziom i długookresowa solidarność z krajami regionu dotkniętego tragedią, to wszystko jest bardzo ważne, ale jako chrześcijanie musimy zadać sobie również pytanie o sens, tego co się tam zdarzyło.


- Tsunami jako dopust Boży?


– W świetle wiary, to co się wydarzyło, nie jest przypadkiem. Uznajemy przecież obecność Boga we wszechświecie i w ludzkiej historii. Może Bóg chce przypomnieć o swoim istnieniu, wzywając nas do opamiętania się. Współczesny człowiek, przyzwyczajony do sukcesów w ujarzmianiu przyrody i podboju kosmosu, do technologicznych innowacji oraz ułatwień, zapomniał o szacunku dla natury, eksploatując ją bez opamiętania. Naruszył też fundamentalną więź solidarności między ludźmi różnych ras, religii, wyznań, kręgów kulturowych, stanu posiadania.


– Niewierzącym łatwiej się z tym uporać. Dla nich to tylko ślepy traf...


– Zło jednak istnieje. Wprawdzie tym razem dramat, który się wydarzył, miał przyczyny naturalne, ale w refleksji nad nim nie należy pomijać Boga. Trzeba pamiętać, że Tajlandia słynie z tzw. przemysłu erotycznego, a mówiąc ściśle z prostytucji uprawianej na skalę przemysłową, z prostytucją dziecięcą włącznie. Od lat tysiące Europejczyków, głównie Skandynawów i Niemców, choć również obywateli innych państw, udaje się w tamte rejony świata bynajmniej nie dla przyjemności krajoznawczych. Choć oczywiście wielu innych jedzie tam, aby po prostu zobaczyć kawałek pięknego, egzotycznego świata. To, że część ludzi nie wierzy w Boga, nie sprawia, że Bóg przestał istnieć.


– Znacznie większe żniwo niż w Tajlandii śmierć zebrała jednak w Indonezji, Sri Lance, w Indiach.


– W przypadku sprawiedliwości Bożej nie mamy do czynienia z zasadą prostej odpłaty. Gdyby Bóg natychmiast karał tych, którzy dopuszczają się zła, świat wyglądałby zupełnie inaczej. Kataklizm w Zatoce Bengalskiej jeszcze raz stawia nas także w obliczu cierpienia sprawiedliwych, cierpienia niewinnych. To sprawia trudność wielu wierzącym. Czy dlatego, że zbyt rzadko zadajemy sobie pytanie, skąd bierze się w świecie zło? Dziś współczujemy ofiarom żywiołów, a przecież na co dzień śmierć dziesiątków, może nawet setek osób w Iraku nie robi na nas wcale większego wrażenia. Może ten dramat uświadomi nam, że życie ludzkie jest kruche, że kruche są nasze plany i marzenia, że granice między lądem a morzem, które wydawały się nam solidne i ustalone, też są kruche.


– Wiele mówi się o miejscu dramatu, ale i czas był szczególny, przynajmniej dla chrześcijan.


– Ziemia zadrżała w dzień Świąt Bożego Narodzenia, przeżywanych zwłaszcza w kulturze europejskiej. Zwykła zbieżność? Zapewne, ale zastanawiająca. W Azji Południowo-Wschodniej, gdzie przecież dominują inne religie, świąteczna atmosfera ma co najwyżej charakter komercyjny, obliczony na potrzeby turystów. Trudno tam raczej o chrześcijański wymiar uświęcania czasu. Tym bardziej, że tysiące Europejczyków zapragnęło „odwrócić” sobie pory roku i zamiast spędzać Boże Narodzenie w gronie rodzinnym i w kościele, wolało raczej opalać się, pływać i nurkować w egzotycznym raju. Dla wielu z nich raj stał się jednak grobem. Przypadkowym, często nieznanym. Okazało się, że nawet w pełnym słońcu pośród palm można doświadczyć końca świata.

„Tygodnik Solidarność” nr 2, z 14 stycznia 2005