strona główna arrow varia arrow Apokalipsa udogodnień

Odwykliśmy od życia bez technologicznych podpórek. Widać to z całą jaskrawością, gdy np. zabraknie prądu. Ale powrót do natury nie wchodzi w grę, gdyż skutecznie udało się nam zaburzyć ludzką ekosferę.

Apokalipsa udogodnień

Chętnie mówimy dziś o apokaliptyczności naszych czasów. I efektownych przesłanek ku temu nam nie brakuje. Zbrojne konflikty. Kataklizmy. Nasilające się anomalie klimatyczne. Zbrodnie, tragedie, wojny. Wreszcie globalny zasięg relacji „na żywo” z różnych spektakularnych wydarzeń, które obfitują w traumatyczne sceny zniszczeń, nieszczęść, śmierci, ludzkiego kalectwa i cierpienia.

Czy za ten ponury obraz współczesności odpowiadają głównie media? Z pewnością nie. Owszem, nasilając drastyczność przekazu i uprawiając swoisty „wyścig po okropieństwa”, media deformują proporcje dobra i zła. I co gorsza, ta przesada i wyczuwalna histeria, nie jest bynajmniej rezultatem obaw o zachowanie gatunku homo sapiens czy środowiska naturalnego umożliwiającego nam dalszą egzystencję, lecz wyrazem starań o przetrwanie... własnego tytułu, rozgłośni radiowej, stacji telewizyjnej, portalu. Poddani wolnorynkowej presji ludzie mediów wybierają nieraz egoistyczne strategie, korzystne wprawdzie dla nich na bieżąco, jednak w dłuższej perspektywie destrukcyjne. Tyle że już dla nas wszystkich.

Mamona jest dźwignią handlu

Gwałtowność, z jaką bogacą się dziś korporacje czy grupy finansowe, przy malejącej roli państwa narodowego sprawia, że reguły gospodarki wolnorynkowej, forsowane przez potentatów, zyskują skuteczność quasi-totalitarnej ideologii. W przeciwieństwie do uciekającego przed nadmiernym deficytem budżetu państwa potężne korporacje mają dość tzw. środków motywacyjnych. Ich wdzięcznymi odbiorcami są naukowcy uzależnieni od grantów, oczekujący zleceń fachowcy od „konsultingu” i ekspertyz, wreszcie media wypatrujące reklamodawców jak kania dżdżu.

Wolnorynkowa presja nie tylko krępuje naukę czy psuje media, ale terroryzując polityków, prowadzi ludzkość ku samozagładzie. Przynajmniej taką diagnozę, nie przebierając w słowach, stawia publicysta brytyjskiego Guardiana George Monbiot.

– Nie ma co się łudzić: te wysokie temperatury to nie tylko klęska klimatyczna, ale zwiastun nadciągającej apokalipsy. Gdybyśmy kierowali się rozumem, wyszlibyśmy dziś na barykady, wywlekając z samochodów kierowców range roverów i nissanów patroli oraz okupowalibyśmy elektrownie węglowe. Tymczasem wzdychamy ciężko z powodu upałów i przerzucamy foldery reklamujące wakacje na Islandii – alarmuje w artykule opublikowanym po fali upałów, jaka nawiedziła w sierpniu zachód Europy.

No tak, ale kto dziś dobrowolnie wysiądzie z samochodu? Ani codzienne przebijanie się przez zatłoczone centra wielkich miast, ani perspektywa utknięcia w gigantycznych korkach weekendowych poza miastem, tak sugestywnie przedstawiona przez Julia Cortazara w opowiadaniu „Autostrada południowa” już kilka dziesiątków lat temu, wcale nie odstrasza miłośników motoryzacji. Ani koncernów samochodowych. Ani tym bardziej producentów paliw. A zaangażowanie USA w Iraku czy Afganistanie tylko podkreśla strategiczną rolę ropy jako wciąż pożądanego nośnika energii.

Monbiot ostrzega przed tym lunatycznym marszem ku samozagładzie: – Jeśli pozwolimy, by rynek nadal sterował decyzjami politycznymi, jesteśmy skończeni. Możemy zapobiec katastrofie tylko poprzez przejęcie kontroli nad naszą ekonomią. Powinniśmy domagać się opracowania sposobów na zmniejszenie spożycia energii o 80-90 procent.

Ba, ale jak to zrobić?

Blackout dla 50 milionów

Charakterystyczna wydaje się postawa mediów wobec awarii linii przesyłowych, które pozbawiły energii elektrycznej 50 milionów mieszkańców Ameryki Północnej w rejonie Wielkich Jezior. Po krótkotrwałej „pogoni za sensacją”, której dzięki zdyscyplinowaniu nowojorczyków nie udało się tym razem upolować, temat zniknął z łamów. Media znalazły już sobie już inny target. I wcale nie martwią się brakiem wiarygodnego wyjaśnienia przyczyn awarii o ogromnym przecież zasięgu.

Mieszkańcy tego regionu Ameryki mają pecha do elektryczności. Poczynając od 1965 roku to już piąta poważna awaria sieci dystrybucyjnej, a trzecia w ciągu ostatnich 7 lat. Ale ta była bez wątpienia największa. Co z niej zapamiętamy dzięki mediom? Zapewne news o dziewiętnastu godzinach osamotnienia mieszkanki Detroit w potrzasku ciemnej, dusznej windy. Może wejdzie w obieg efektowne stwierdzenie Billa Richardsona, demokratycznego gubernatora stanu Nowy Meksyk, który nazwał USA „supermocarstwem z siecią przesyłową właściwą krajom Trzeciego Świata”. I trzeba będzie jeszcze zaksięgować te 6 miliardów dolarów szacunkowych strat, z których lwia część przypada na linie lotnicze oraz... przemysł motoryzacyjny! Jeśli tak, to może w trosce o przyszłość naszego globu należałoby regularnie wyłączać prąd tym państwom, które nie podpisały porozumienia z Kioto?

Dwie istotne informacje przemknęły, nie wywierając specjalnego wrażenia. A przecież wynika z nich, po pierwsze, że po 11 września 2001 obywatele Stanów Zjednoczonych w obliczu wydarzeń nadzwyczajnych potrafią myśleć i działać racjonalnie, ożywiając zarazem dawnego ducha wspólnoty. Dowodzą tego fakty samorzutnego zastępowania przez nowojorczyków nieczynnej sygnalizacji świetlnej na ruchliwych skrzyżowaniach Manhattanu, ale także długie nocne rozmowy spokojnie prowadzone w lokalach i pubach. Mniej krzepiące wnioski płyną za to z informacji o licznych pożarach wynikłych z nieumiejętnego obchodzenia się ze... świecami. Potwierdzałoby to obawy, że późny „postindustrialny” wnuk zdobywców Dzikiego Zachodu, tak pomysłowy w wymyślaniu i użytkowaniu setek gadżetów hi-tec, zatracił już zdolność obcowania z naturą nieoprzyrządowaną.

Gorzej od ludzi dotkniętych brakiem prądu wypadają jednak władze odpowiedzialne za bezpieczeństwo państwa. Według Chrisa Yatesa, eksperta brytyjskiego ośrodka badawczego Jane’s Defence, ostatnia awaria dowiodła nieszczelności amerykańskiego systemu ochrony lotnisk. Z powodu braku rezerwowych źródeł zasilania na wszystkich trzech nowojorskich lotniskach przez kilka godzin nie działał tzw. screening, czyli system warstwowego prześwietlania bagażu z użyciem tomografów komputerowych.

Ułatwienia, które utrudniają

Stosy gnijącej żywności, którą z nieczynnych lodówek wyrzucono na ulice. Zablokowane lotniska, pełne koczujących pasażerów. Tysiące ludzi uwięzionych w metrze. Nieczynne telefony i komputery. Wszystko to dowodzi, że nasza zachodnia – z założenia „przyjazna użytkownikom” – cywilizacja łatwo staje się swoim zaprzeczeniem. Może jeszcze nie samą apokalipsą, ale już jej nieuchronną zapowiedzią.

Jakie czynniki sprzyjają „apokaliptyzacji” naszego świata? Z pewnością monumentalizm, dążenie do koncentracji środków i ludzi, wreszcie skłonność do nadmiaru ułatwień i udogodnień. Po co tworzyć takie odhumanizowane, budzące lęk i stwarzające realne zagrożenie dla ludzi gigantyczne kubatury jak amerykańskie czy dalekowschodnie drapacze chmur? Twin Towers to przecież współczesna wieża Babel. Albo wielomilionowe aglomeracje? Jeśli nawet na pewnym etapie cywilizacyjnego rozwoju były przydatne, a może nawet niezbędne, to z pewnością w dobie informatyzacji i cybernetyzacji straciły na znaczeniu. Może warto wycofać się z koncepcji złowieszczego Megapolis?

A już w dążeniu do wygodnictwa społeczeństwa cywilizacji euroatlantyckiej najwyraźniej straciły umiar. Co mamy do jedzenia? Gotową, przetworzoną, poddaną wstępnej obróbce termicznej żywność. Do tego, „pędzoną” hormonami, radioaktywnie „zabezpieczaną”, a teraz zmienianą też genetycznie. Czy dziesiątki milionów Amerykanów, wychowanych na pop-cornie, chipsach, hamburgerach, broilerach i maśle kakaowym, a dziś skazanych na chorobliwą, nieraz monstrualną otyłość, nie powinny być dla nas wyraźną przestrogą?

Klima na każdą okazję?

Klimatyzacja również nie wydaje się żadnym rozwiązaniem, nawet w obliczu przewidywanego w XXI wieku wzrostu średnich temperatur o blisko 6 stopni Celsjusza. Ta mityczna „klima”, która tak imponuje młodym ludziom, stojącym w kolejkach po wizy do Stanów Zjednoczonych, nie tylko obniża ogólną odporność ludzkiego organizmu, ale jest efektywnym rozsadnikiem alergenów i chorobotwórczych mikroorganizmów. W tym bakterii wywołującej tzw. chorobę legionistów, czyli ciężką, często śmiertelną postać zapalenia płuc, rozpoznaną przed ćwierćwieczem w USA. Europy też to dotyczy. Dwóch Niemców, po powrocie z rejsu wycieczkowego po Morzu Północnym, hospitalizowano właśnie z takim rozpoznaniem.

Wystarczy porównać amerykańskiego marine w pełnym rynsztunku, odgrodzonego od rzeczywistości hełmem naszpikowanym elektroniką, laptopem, kamizelką kuloodporną i czym tam jeszcze, z Irakijczykiem ubranym w tradycyjny strój pustynnych nomadów, aby zrozumieć, że próba zapewnienia bezpieczeństwa od zewnątrz, jedynie dzięki nowoczesnej technice i łączności nie może się udać. Zwłaszcza w warunkach wojennych. A już do rangi symbolu urasta śmierć żołnierza US Army z powodu wychłodzenia organizmu w klimatyzowanym namiocie.

Apokalipsa to synonim spektakularnej katastrofy o zasięgu globalnym. Zakres skojarzeń, jakie dziś wiążą się z grecką nazwą księgi Objawienia św. Jana, jest wyrazisty. Tajemnicze zjawiska. Budzące grozę obrazy. Kres świata, w znanym nam i oswojonym kształcie. Jednak Apokalipsa, oprócz zapowiedzi Bożego gniewu i rychłej zagłady, proklamuje również nowy początek. Wnioski z lektury zależą od postawy czytającego. W świecie, w którym kategoria zawierzenia Opatrzności ma mniejszą „siłę przebicia” niż pakiet obligatoryjnych ubezpieczeń na każdą okazję, dominują przygnębienie i pesymizm. Trudno się temu dziwić.

„Tygodnik Solidarność” nr 36, z 5 września 2003