strona główna arrow varia arrow Komu pomoże Joe Lieberman?

Wyjść z cienia, okazać zdolność do objęcia samodzielnego przywództwa – oto zadanie, przed jakim stanęli dwaj główni rywale w tegorocznym wyścigu do Białego Domu. Bush junior poradził sobie z tym znakomicie. Nawet nieżyczliwe republikanom media nie nazywają go „synem swego ojca”. W trudnej sytuacji jest za to wiceprezydent Gore. A dominujący i wciąż popularny Bill Clinton wcale mu jej nie ułatwia. Czy Joseph Lieberman, centrysta i ortodoks, w roli kandydata na wiceprezydenta pomoże Gore’owi przełamać złą passę?

Komu pomoże Joe Lieberman?

senator Joe Lieberman

Obserwatorzy tegorocznej kampanii prezydenckiej w USA są zgodni: chyba nigdy dotąd wynik rywalizacji o najwyższy urząd w państwie nie zależał w równym stopniu od kandydatów na wiceprezydentów. Owszem, analitycy twierdzą, że już swe pierwsze zwycięstwo, odniesione w 1992 roku na Bushem seniorem, Clinton w sporej mierze zawdzięczał decyzji o wzięciu sobie za partnera Ala Gore’a. Wtedy jednak osoba młodego senatora z Tennessee miała poprawić i „oswoić” zamącony skandalami wizerunek polityczny samego Clintona. O jakiejkolwiek rywalizacji Gore’a z jego republikańskim odpowiednikiem nie było mowy. Amerykański styl sprawowania władzy prezydenckiej powoduje zresztą, że wiceprezydent nie jest właściwie zastępcą głowy państwa, lecz raczej – „rezerwowym” czy „zapasowym” prezydentem, który w przypadku czasowej lub trwałej utraty zdolności do sprawowania władzy przez swego „szefa” (np. śmierć, poważna choroba, konieczność odbycia zabiegu lekarskiego pod narkozą) przejmuje pełnię jego prerogatyw. Dlatego sporo racji tkwi w porzekadle, według którego głównym zadaniem wiceprezydenta w USA jest dowiadywanie się o stan zdrowia „numeru pierwszego”.

Reagan promował Busha, a Clinton... siebie

Pomiędzy elekcją z jesieni 1988 a tegoroczną – zachodzi pewna analogia. Choć administracja waszyngtońska została wówczas w wyniku tzw. afery Iran-kontras osłabiona, to przecież republikanom udała się sztuka zachowania władzy. Dzięki rozważnym i taktownym posunięciom, Ronald Reagan utorował drogę do władzy swemu wiceprezydentowi, którym był wtedy niezbyt efektowny Bush senior. W tym roku podobną próbę podejmują demokraci. Ale są i wyraźne różnice. Można wręcz mówić o pewnej ironii dziejów. Wygląda bowiem na to, że Gore, który przed ośmiu laty pomógł Clintonowi pokonać urzędującego prezydenta USA, sam teraz jako wiceprezydent przegra z jego synem. Co więcej, czynnikiem ryzyka stała się dla Gore’a zdumiewająca, mimo skandali i wybujałych ambicji rodzinnych, popularność klanu Clintonów.

Dowodzą tego wydarzenia ostatniego tygodnia. Komentatorzy podkreślają, że wybór Los Angeles na miejsce konwencji Partii Demokratycznej wcale nie przyczynił się do osiągnięcia pierwotnego celu, jakim miało być wypromowanie osoby pozostającego dotąd w cieniu Gore’a. Tymczasem prezydent tradycyjnie ściągnął całą uwagę na siebie. Nie zachował się wcale jak osoba, która ustępuje miejsca swemu następcy. A zręczna oracja, w której podkreślał swe zasługi, przypominała raczej mowę kogoś, kto walczy o reelekcję. Za to jeszcze przed konwencją Clinton wziął udział w spektakularnych galach, podczas których tradycyjnie prowadzi się zbiórkę funduszy na kampanię wyborczą. Spotkania prezydenta z hollywoodzkim establishmentem, stanowiące – zdaniem korespondenta statecznego dziennika Financial Times – „niezwykle cyniczny przejaw autopromocji”, okazały się jednak nadzwyczaj owocne. Przynajmniej dla małżeństwa Clintonów. Dość powiedzieć, że prezydentowi udało się tam zebrać 10 mln dolarów na.... prezydencką bibliotekę swego imienia, a jego żona „pozyskała” 3 mln na prowadzenie walki o miejsce w Senacie USA.

Trudno się zatem dziwić, że otoczenie Gore’a odetchnęło z ulgą dopiero po wyjeździe Clintonów. Nie dość, że prezydent nieźle „pożywił się” kosztem swego zastępcy, to jeszcze ostatecznie zarzucony pomysł Loretty Sanchez, miejscowej kongreswoman, aby jedną ze zbiórek przeprowadzić w siedzibie Playboya w Beverly Hills, przywołał wciąż towarzyszącą tej prezydenturze aurę moralnej dwuznaczności, od której Al Gore usilnie próbuje się zdystansować.

W roli przyzwoitki

Wybór Liebermana, który przez dwie kolejne kadencje reprezentował swój rodzinny stan Connecticut w izbie wyższej Kongresu USA, nie był aż takim zaskoczeniem, jak usiłowały to przedstawić niektóre media w Polsce. Jego biogram w „Almanachu polityki amerykańskiej z roku 1998” zaczyna się od słów: „W ciągu swych dziesięciu lat w Senacie Joseph Lieberman osiągnął większe wpływy, niż wynikałoby to z jego wieku, politycznej rangi czy sprawowanych funkcji. Senator jest bowiem szanowany za niezależność myślenia, uprzejmość oraz wierność wyznawanym przez siebie wartościom”. Jeśli dodać do tego talent zręcznego legislatora i podkreślaną często umiejętność przekraczania partyjnych podziałów, to nic dziwnego, że obok senatorów z Massachusetts i Północnej Karoliny, Lieberman był w ścisłej czołówce kandydatów na wiceprezydenta.

Ze swą opinią człowieka wierzącego i uczciwego, zdolnego nie tylko otwarcie skrytykować rozwiązłość Clintona, ale także wystąpić publicznie w obronie zasad moralnych, rodziny oraz tradycyjnych wartości duchowych – senator z Connecticut znakomicie nadawał się na gwaranta osobistej przyzwoitości Gore’a, którego reputacja w ciągu ostatnich ośmiu lat mocno ucierpiała. Jeśli obecny wiceprezydent chciał się od Clintona zdystansować, to – teoretycznie – nie mógł dokonać lepszego wyboru. Analitycy podkreślają, że decyzja Gore’a jest tylko precyzyjną ripostą na nominację Dicka Cheneya. Dziś kandydata na wiceprezydenta wybiera się według chłodno skalkulowanego rachunku szans i korzyści politycznych.

Skoro Bush junior stawia na „otwartą dla wszystkich” Nową Partię Republikańską, to twardy konserwatyzm Cheneya (całkowity zakaz aborcji, prawo do noszenia broni) stanowi dobre uzupełnienie nowego oblicza partii, które pozbawione tych elementów mogłoby zniechęcić tradycyjny elektorat republikanów. Z kolei demokraci – obawiając się, że demonstrowany przez Busha juniora „współczujący konserwatyzm” pozbawi ich części centrowo myślących wyborców, którym obrzydły już kolejne kłamstwa i ekspiacje Clintona – stawiają w tej sytuacji na Liebermana. Doświadczony polityk, skuteczny i uczciwy, a do tego praktykujący, ortodoksyjny Żyd. Wierzy w Boga, przestrzega szabatu, gromi deprawatorów z branży filmowej i rozrywkowej. Jest też, wraz z grupą republikanów, inicjatorem przyznawania nagród „Srebrnego Rynsztoku”, dla producentów nasyconych seksem oraz przemocą filmów, nagrań rockowych, programów telewizyjnych i gier komputerowych.

A poza tym – argumentują demokraci – cóż znaczy jeden rabin przemawiający podczas tegorocznej konwencji republikanów w Filadelfii wobec hasła „Żyd na wiceprezydenta USA”! Taka otwartość musi przecież poruszyć wyborców. Ale pojawiły się też opinie, że kandydatura Liebermana przemówi raczej do wyobraźni nowojorskiego elektoratu pani Clinton niż do ogólnoamerykańskich wyborców Ala Gore’a.

Pierwszy taki ortodoks...

Joseph Lieberman, 58 letni prawnik, urodzony w Stamford, w stanie Connecticut, wywodzi się z ubogiej rodziny żydowskiej, która dzięki pracowitości ojca, wspinała się po szczeblach awansu ekonomicznego i społecznego. Babka Liebermana przyjechała do Stanów Zjednoczonych z Europy Środkowej, aby uniknąć prześladowań na tle rasowym. Kandydat na wiceprezydenta nie podaje jednak żadnej konkretnej nazwy. Po ukończeniu prawa w Yale (1967), Lieberman w latach 1970-80 działał w stanowym senacie, a później przez 6 lat był prokuratorem stanowym. W 1988 wygrał wybory do senatu krajowego, osiągając zaledwie 10 tys. głosów przewagi nad rywalem. W sześć lat później powiększył tę przewagę do 350 tys., bijąc przy okazji stanowy rekord.

Autor pięciu książek, członek wielu komisji senackich, w tym ds. sił zbrojnych, środowiska i prac publicznych, drobnej przedsiębiorczości, mieszka w New Haven z drugą żoną o imieniu Hassadah. Są rodzicami czwórki dzieci, ale tylko 12-letnia Hana jest ich wspólnym dzieckiem. Lieberman ma syna i córkę z pierwszego małżeństwa, zaś jego żona – syna. Doczekał się już dwójki wnucząt. Jest uważany za człowieka rodzinnego, doceniającego znaczenie sfery duchowej i tradycyjnych wartości amerykańskich. Ale zarazem religijnego Żyda, który żyje zgodnie z wymaganiami tradycyjnej religii żydowskiej. Oczywiście, ten judaizm po amerykańsku dopuszcza, jak to judaizm, pewne „negocjacje z Bogiem”. Według Gazety Wyborczej, Liebermanowi „udało się wypracować przy pomocy dwóch zaprzyjaźnionych rabinów formułę godzącą wymogi żydowskiej ortodoksji z działalnością publiczną”. I tak senator może, jeśli to konieczne, „pojechać w sobotę metrem, tyle że ktoś musi za niego włożyć bilet do kasownika”. Może, ponieważ rabin Freundel uznał, że metro, w przeciwieństwie do np. samochodu, działa automatycznie! Senator może też głosować, ponieważ „na szczęście w Senacie USA głosuje się przez podniesienie ręki, więc nie narusza zakazu używania sprzętu, nie musi korzystać z maszyny do głosowania”.

...czy raczej proaborcyjny liberał?

Życzliwi komentatorzy działalności politycznej Liebermana podkreślają jego propaństwową postawę, zdolność do współpracy z republikanami, poparcie dla Wojny w Zatoce, działania na rzecz równoważenia budżetu i zwiększania dyscypliny finansowej, obniżanie podatków dla inwestorów, rozwoju elektronicznych form handlu, reformy oświaty, wprowadzenia bonów edukacyjnych, które pozwoliłyby uboższym rodzinom na wybór lepszej szkoły. Znane są zasługi senatora w zakresie ochrony środowiska, jego starania o „bezpieczniejszy dla dzieci” Internet, wreszcie walka o ustawę w sprawie tzw. V-chipów, czyli systemu elektronicznych zabezpieczeń. Ten swoisty „klucz do telewizora” pozwala rodzicom decydować o tym, co ich dzieci mogą obejrzeć w telewizji, a czego oglądać raczej nie powinny.

W oczach tradycjonalistów, polityk z Connecticut ma jednak parę słabych punktów. Chce ograniczyć powszechną dostępność broni, ale jednocześnie, co istotniejsze, jest konsekwentnym zwolennikiem aborcji, którą uważa za godną poparcia zdobycz współczesnej kobiety. Toteż sprzeciwia się wszelkim zakazom i penalizacji aborcji, uznaje za dopuszczalne wszystkie jej formy, łącznie z „aborcjami ciąży zaawansowanej” czy szczególnie drastyczną „aborcją przez częściowy poród”. A powszechność i łatwą dostępność „aborcji na żądanie” – także dla kobiet służących w wojsku – uważa za przejaw tzw. wolności wyboru. Ponieważ wzorem permisywistów interwencję chirurga przerywającą życie na każdym właściwie etapie rozwoju płodu Lieberman określa mianem korzystania „z przysługujących kobiecie praw reprodukcyjnych”, to kliniki aborcyjne są w jego rozumieniu „ośrodkami zdrowia reprodukcyjnego”, a ich pikietowanie – niedopuszczalnym i zasługującym na nieuchronną karę naruszeniem prawa.

Jesienią 1998 roku, gdy głośno potępiony przez Liebermana skandal Clinton-Lewinski nabierał rozgłosu, w Senacie USA odbyło się bardzo ważne głosowanie. Prezydent Clinton zawetował przyjętą przed blisko rokiem ustawę o zakazie tzw. aborcji przez częściowy poród. W tym głosowaniu republikanom zabrakło tylko trzech głosów do odrzucenia prezydenckiego weta wymaganą ustawowo kwalifikowaną większością. Joseph Lieberman głosował wtedy zgodnie z wolą Clintona. Rękę za Clintonem podniósł też przy głosowaniu wniosku o odwołanie prezydenta z urzędu. Nie pamiętam, jaki to był dzień tygodnia.

„Tygodnik Solidarność” nr 34, z 25 sierpnia 2000