strona główna arrow varia arrow Dwie ekshumacje i pogrzeb

14 kwietnia 1988 roku do Zakopanego na krótko wróciła zima.
Dzień był pochmurny, pozbawiony wdzięku, w mokrym śniegu łatwo przemakały buty. W chwili, gdy do grobowca Marii Witkiewiczowej spuszczano przywiezioną rankiem z Ukrainy i okrytą polską flagą trumnę, byłem na Pęksowym Brzyzku, oddalony od epicentrum zdarzeń zaledwie
o kilka kroków, pod okalającym zakopiański cmentarzyk murem. Ale kiedy stojący nieopodal Andrzej Kurz, długoletni dyrektor Wydawnictwa Literackiego, z dziwnym półuśmiechem szepnął mi na ucho, że „to wcale
nie jest Witkacy, lecz jakiś Poleszuk”, po prostu mu nie uwierzyłem.

Dwie ekshumacje i pogrzeb

Witkacy odebrał sobie życie 17 września 1939 roku, podczas pobytu w majątku państwa Ziemlańskich, u których schronił się po wybuchu wojny. Jak powiedział ksiądz profesor Józef Tischner, kapelan Związku Podhalańczyków, w homilii wygłoszonej blisko 50 lat później w starym Kościółku przy ulicy Kościeliskiej w Zakopanem, był to „nie tylko dzień klęski, ale także dzień zdrady”. Ta zdrada niewątpliwie przyczyniła się do podjęcia przez niego ostatecznej decyzji. I tak jak zawierucha wojenna sprawiła, że Witkacy „umarł na rozpacz”, tak zawirowania polityczne i przeciąg umysłowy spowodowały,
iż nawet po śmierci jego doczesnym szczątkom nie było dane zaznać spokoju.

Świadkiem prawdziwego i jak dotąd jedynego pogrzebu Witkiewicza, który odbył się we wsi Jeziory na Polesiu 19 września 1939 roku, był kilkunastoletni wówczas syn Ziemlańskich, Włodzimierz, obecnie emerytowany podpułkownik Wojska Polskiego. Podczas pobytu w rodzinnych stronach w latach 70., wbitym w ziemię kołkiem zaznaczył bezimienny i zapadający się grób Witkacego. W tym właśnie miejscu,
za sprawą Marii i Stefana Flukowskich, postawiono nieco później bazaltową płytę nagrobną. Ale Włodzimierza Ziemlańskiego przy tym już nie było, więc brak pewności, czy płyta jest dokładnie tam, gdzie być powinna.

„Najprawdopodobniej jednak [Witkacy] pod nią spoczywa, tylko o wiele głębiej lub z boku (...) Na Polesiu (...) nikt nie dba o cmentarze, nie kupuje na nich miejsca. Chowa się tam, gdzie czyjś grób już się zapada, gnije krzyż, spłowiała tabliczka. Tym bardziej, że cmentarz w Jeziorach jest tylko jeden, leży w środku wsi i jest bardzo mały – gdzieś tak 80 na 60 metrów. Tymczasem ekshumację przeprowadzono tak, jakby chodziło o wyjęcie szczątków z trumny w murowanym grobowcu. Należało wcześniej wysłać kogoś do Jezior, zorientować się. Kopać głębiej i naokoło – rozkopać groby leżące w pobliżu. (...) Należało zabrać przynajmniej jednego naszego antropologa”. Tę istotną dla przedmiotu rozważań wypowiedź Ziemlańskiego, dla którego nie znalazło się miejsce w samochodzie wiozącym naszą delegację do Jezior po prochy Witkiewicza, przytaczam za drugim wydaniem „Mahatmy Witkaca” Joanny Siedleckiej. Brak jednak pewności, czy wiosną 1988 roku na ekshumację prochów Witkacego nie było już trochę za późno.

Podróż do Rosji po Witkacego

Latem 1985 roku wśród pasażerów tzw. pociągu przyjaźni, jadącego
z Warszawy do Brześcia, znalazły się cztery osoby, których myśli były zaprzątnięte czymś zgoła odmiennym od planów i pragnień pozostałych uczestników tej wesołej podróży. Według ogłoszonego drukiem przez Jacka Kryszkowskiego sprawozdania z wyprawy, ekipę stanowili: Elżbieta Kacprzak – odpowiedzialna za stronę techniczną ekspedycji
i zabezpieczenie szczątków, Miken Malinowski – przemyt i wyżywienie, no i sam Kryszkowski, który „jako fizyczny nosił plecak i latarkę”. Czwartą osobą była żona tajemniczego Mikena.

Mijało właśnie sto lat od chwili, w której Stanisław Ignacy Witkiewicz,
późniejszy dramatopisarz, malarz, teoretyk sztuki i filozof przyszedł na świat, gdy Jacek Kryszkowski, trzydziestoletni absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych – związany wówczas z grupą „Łódź Kaliska” współtwórca kilku art-zinów – postanowił niejako po partyzancku sprowadzić doczesne szczątki Witkacego do Polski. Pytany
o motywy tamtego budzącego i dziś bardzo poważne wątpliwości przedsięwzięcia rekonstruuje je z namysłem: – Z pewnością liczył się element przygody, pomysł był trudny do realizacji. Należało załapać się na pociąg przyjaźni i dostać na Polesie, a potem odłączyć się od reszty w sposób nie budzący podejrzeń. Ale ważny był też gest przeciw polskiemu myśleniu, sprzeciw wobec popularnej w tamtym czasie idei sprowadzenia zwłok Aleksandra Fredry czy króla Stanisława Augusta.

Młodego twórcę irytowała wzniosła retoryka odwołująca się do wartości wysokich, utrwalających ład życia zbiorowego. Bóg? Sztuka? Naród? To nie były
jego kategorie. – Miał alergię na sztukę, interesowała go twórczość w wymiarze egzystencjalnym, nie artystycznym – uważa Maryla Sitkowska, z muzeum warszawskiej ASP. – Witkacy był dla niego inspiracją, wzorem, nie tyle jako filozof czy artysta,
raczej jako ponadprzeciętna osobowość, kreator dziwnych sytuacji. Dlaczego Jacek zdecydował się na ten krok? Może chciał przelicytować Witkacego, zrobić coś takiego na co tamten ekscentryk nigdy by się nie zdobył? Sam Kryszkowski tłumaczy to prościej: – Wszyscy młodzi artyści, a zwłaszcza ci o skłonnościach do awangardy,
są lewakami, najchętniej pozbawiliby naród i sztuki, i rządu. Samo poznawanie
osiągnięć poprzedników podczas kursu historii sztuki już wprowadza na ścieżki prowokacji i awantury. Stąd bierze się wielu potencjalnych naśladowców dadaizmu.

Gdy pociąg zbliżał się do granicy, napięcie wśród pasażerów rosło. Było to przecież w czasach, gdy w naszej części Europy prym wiodły idee kolektywizmu
i elektryfikacji, a ich córą była gospodarka deficytu. Toteż co zaradniejsi obywatele państw obozu wykorzystywali takie zbiorowe wyjazdy dla uprawiania obustronnie korzystnej wymiany towarowej. W przypadku ekipy Kryszkowskiego walutę wymienną stanowiła pewna ilość spodni dżinsowych firmy montana, co operatywny, wygadany
i obeznany z realiami podróży na Wschód Miken potrafił zamienić na towary i usługi niezbędne dla osiągnięcia celu awanturniczej eskapady. To właśnie jemu ekipa zawdzięcza, że z Brześcia do Wysocka dojechała wynajętą wołgą. Stamtąd do Jezior pozostało jeszcze 18 kilometrów, które przebyli na rowerach, również pozyskanych dzięki sprawdzonej wymianie barterowej.

Dość szczegółowe sprawozdanie z działań czteroosobowej grupy na cmentarzu w Jeziorach, gdzie pochowano Stanisława Ignacego Witkiewicza, było publikowane dwukrotnie. Wkrótce po powrocie z wyprawy relację zatytułowaną „Podróż do Rosji po Witkacego” przedstawił Kryszkowski w 3. numerze wydawanego składkowym sumptem artystycznego samizdatu „Hola hoop”. W dziewięć lat później ukazała się ona powtórnie w tym samym kształcie w gdańskim kwartalniku „Magazyn sztuki” nr 2-3/94. W obu przypadkach relację potwierdzały 3 zdjęcia i sporządzony przez Kryszkowskiego odręczny plan okolicy. Dwa z trzech zdjęć są bulwersujące: pokazują próbę rozkopywania grobu Witkacego i moment znalezienia jakichś szczątków kostnych.

Mięsorubka bolszewii

Bardziej niż zdjęcia wstrząsa jednak opis zdarzeń, które miały miejsce pewnej letniej nocy w 1985 roku na cmentarzu w Jeziorach. Drastyczność faktów zostaje spotęgowana żargonem Mikena, równego chłopa, któremu Kryszkowski pozwala opowiadać tę dość niesamowitą historię na wesoło. ”Weźmiem i odkopiem, i zwłoki do kraju przywieziem. I tak żeśmy zrobili. (...) Zmieliliśmy to razem w mięsorubce bolszewii. No i przywieźliśmy, i mamy. (...) To była dobra robota. Doro! Już po wszystkim, tera uszczęśliwimy społeczeństwo. (...) Chciałbym pozdrowić wszystkich Polaków. Żebyśmy wszyscy uświadomili sobie doniosłość tego momentu... przywiezienie do kraju sproszkowanych zwłok, są wśród nas... jakoś na nas działają.”

Dziś prekursor „prywatnej inicjatywy” w zakresie ekshumacji Witkacego ma
już dystans do tamtego języka, dobrze wie, że popełnił błąd. Knajacka retoryka,
zresztą udawana, ma się nijak do poważnej przecież sprawy, a charyzma czarującego wodzireja, jaką na żywo miał dysponować jego towarzysz podróży, w druku zginęła bezpowrotnie. W cytowanych słowach dźwięczy raczej nuta inteligentnego szyderstwa, o wymowie bliskiej ówczesnym poglądom Kryszkowskiego. Zresztą Miken, a jeszcze bardziej jego żona, sprawiają wrażenie postaci mitycznych, niejako spoza towarzystwa. Niewiele o nich wiemy, bo pomysłodawca wyprawy na Polesie zobowiązał się, jak twierdzi, do zachowania ich personaliów w sekrecie. Ale na zdjęciu obok będących wówczas małżeństwem Elżbiety i Jacka stoi właśnie Miken z damskim rowerem. Niekonsekwencja? Czy brak dbałości o zachowanie incognito?
Ta sprzeczność osłabia wiarygodność całej historii.

– Gdy w połowie lat 80. dotarł do mnie art-zin z rewelacjami o sprowadzeniu choćby tylko części szczątków Witkacego, nie uwierzyłem Jackowi – wspomina Marek Grygiel, szef Małej Galerii w Warszawie. – On był przecież związany z ludźmi z „Łodzi Kaliskiej”, którzy w swej praktyce artystycznej często mieszali rzeczywistość z fikcją. Sądziłem, że to taka inteligentna mistyfikacja. A już ta przypięta do okładki foliowa torebka z rzekomą miazgą kostną Witkacego na milę pachniała mi prowokacją, jakąś artystyczną z ducha próbą powstrzymania ekshumacji rzeczywistej, do której wcześniej przymierzał się Zbigniew Dolatkowski.

Maryla Sitkowska uważa, że Kryszkowski mógł chcieć ubiec Dolatkowskiego, żeby ośmieszyć sam pomysł sprowadzania zwłok i zapobiec ogólnonarodowej celebrze. Potwierdza też sceptycyzm, z jakim środowisko przyjęło wiadomość o wyczynie czwórki pasażerów z pociągu przyjaźni. O ile bowiem zdjęcia poddano starannym oględzinom
i uznano, że nie są rezultatem jakiegoś fotomontażu, o tyle, według jej rozeznania, materiał kostny, który znajdował się w torebkach przyczepionych do okładki różowego „Hola Hoop”, nie został przez paleopatologów przebadany.

Wyprawa po Witkacego przyniosła Jackowi Kryszkowskiemu rozczarowanie. Zaskoczył go brak głębszego, środowiskowego odzewu. Ludzie nie uwierzyli,
a Dolatkowski miał pretensje, groził procesem za „prywatę w sprawie narodowej”. Dopiero później dowiedział się, że badania przywiezionych przez niego próbek zostały jednak wykonane. Wyniki miały potwierdzać, że są to szczątki ze szkieletu mężczyzny, w wieku ponad 50 lat, który odpowiednio długo przebywał w podmokłym gruncie. Zapytany, czy decydując się na wyprawę po Witkacego, myślał o tym, że przeprowadzenie jej wiąże się z koniecznością sprofanowania grobu, zbezczeszczenia zwłok, a także, w innym porządku wartości, z ewentualnym zakłóceniem spokoju zmarłych – Kryszkowski odpowiada bez wahania: – W grupie, podczas akcji, myślenie
w tych kategoriach nie wchodzi w grę. Silniejsza była chęć przełamania tabu, a także rodzaj podniecenia, ekscytacji na myśl o ewentualnym sukcesie.

Ale po chwili dodaje: – Teraz już bym tego nie zrobił.

Tak zwana ludzkość w obłędzie

Ostatni rozdział wspomnianego wyżej „Mahatmy Witkaca” to znakomita dokumentacja skandalu, jakim stał się „pogrzeb państwowy pierwszej klasy”, z udziałem czynników państwowo-politycznych PRL i Ukraińskiej SRR. Pogrzeb dla uczczenia „dozgonnej przyjaźni polsko-radzieckiej” – to całkiem literacki koncept. Witkacy nieźle by nawet do tego pasował. Ale przecież zamiast jego prochów, sprowadzono
do Zakopanego szkielet nieznanego mieszkańca odległej poleskiej wsi. Pośpiech,
z jakim usiłowano rzecz załatwić, niekompetencja naszej delegacji, brak odwagi cywilnej u wysokiej rangi dostojników, którzy nie powinni byli dopuścić do lipnej celebry na Pęksowym Brzyzku – wyraźnie dowodzą, że cała sprawa miała dla ówczesnych władz Polski Ludowej wymiar wyłącznie polityczno-propagandowy.

Nie wzięto pod uwagę ani stopnia społecznych emocji wywołanych przez to wydarzenie, ani uczuć rodziny Witkiewiczów, na co zwrócił uwagę Maciej Witkiewicz, stryjeczny wnuk pisarza. W filmie Konrada Szołajskiego „I cały pogrzeb na nic” powiedział on, że ważną w naszej obyczajowości postawę szacunku wobec majestatu śmierci próbowano instrumentalizować zarówno dla korzyści politycznych, jak i celów partykularnych, a jej zewnętrzny wyraz, którym jest m.in. rytuał pogrzebowy, traktowano niejednokrotnie jako pretekst dla eksponowania własnej osoby. W tym kontekście przypomniał, udaremniony na szczęście, zamiar obudowania zakopiańskich uroczystości pogrzebowych happeningami i działaniami artystycznymi, łącznie
z pomysłem „uprowadzenia trumny ze zwłokami Witkacego na Halę Kondratową”.

Zwłaszcza wśród ceperskiej braci artystycznej, która dość licznie zjechała w ów kwietniowy dzień do Zakopanego, wyczuwało się nastroje bliskie strywializowanemu pojęciu witkiewiczowskiej „dziwności istnienia”. Mówiąc prościej: najwyraźniej uważano, że na powtarzanym w pół wieku po śmierci pogrzebie ekscentryka i skandalisty, wypada wręcz jakoś „artystycznie pohasać”. Myśl, że „przecież sam Witkacy nie przepuściłby takiej okazji” niemal gęstniała w zakopiańskim powietrzu. Nawet ksiądz profesor Tischner zwrócił się w Starym Kościółku najpierw do „dusz pokrewnych” Witkacemu, do osób „czujących podobny jak On niepokój”. Wzywał obecnych
do „modlitwy własnej” za tego, który „umarł własną śmiercią”. „Niech górale modlą się po góralsku, chrześcijanie – po chrześcijańsku, katolicy – po katolicku, a ludzie – po ludzku” – precyzował swoje wezwanie. Nazwał wręcz tamten dzień chwilą „historyczną i tajemniczą”, bo „gdyby Bóg nie chciał powrotu, to by ten powrót nie nastąpił”.
W świetle naszej obecnej wiedzy takie słowa brzmią niemal profetycznie, ale przecież wiemy, że intencja, z jaką zostały wtedy wypowiedziane, była inna.

W półtora roku po uroczystościach pogrzebowych tablicę z datą rzekomego powrotu Witkacego, zastąpiono starą płytą kamienną z napisem:


Maria Witkiewiczowa, matka Stanisława Ignacego Witkiewicza,

pochowanego w Jeziorach na Polesiu, w przekonaniu,

że prochy Jego tu spoczywać powinny.


W listopadzie 1994 roku badania antropologiczne i paleopatologiczne wykazały, że sześć lat wcześniej do grobu matki złożono szkielet około trzydziestoletniej kobiety, która najprawdopodobniej zmarła przy porodzie.

– Skąd pan wiedział, że to nie Witkacy? – pytam po latach Andrzeja Kurza.
– Od jednego papisty – odpowiada, mając na myśli dziennikarza z Polskiej Agencji Prasowej, ale nie chce podać jego nazwiska. Z książki Siedleckiej wiadomo jednak,
że idzie o nieżyjącego już Andrzeja Fryca. – Powiedział mi w kościele – ciągnie Kurz – że chowamy Poleszuka: pas, rubacha, wszystkie zęby, a Witkacy miał przecież sztuczne szczęki. Prowadziliśmy wtedy politykę rewindykacji, ale to była rewindykacja trupów. Zamiast tego, należało raczej utrzymać wpływy kulturowe na naszych byłych
Ziemiach Wschodnich.

Magazyn „Tysol” nr 7, z lipca 1999