strona główna arrow varia arrow Słodki smak Wadowic

Z Wadowicami łączą go szczególne więzy. Tu przecież – jak sam powiedział – wszystko się zaczęło: życie i szkoła, teatr i kapłaństwo. Zgromadzonych na Rynku mieszkańców miasta oraz okolic, a wraz z nimi miliony telewidzów, Jan Paweł II zaprosił na sentymentalną przechadzkę
po swym rodzinnym mieście. Nakreślona z niezwykłą subtelnością,
ale i dyskretnym poczuciem humoru mapa papieskich wzruszeń chwilami może zaskakiwać.

Słodki smak Wadowic

Wadowice to niewielkie miasto położone u podnóża lesistych pasm Beskidu Małego nad Skawą, które prawa miejskie uzyskało jeszcze przed rokiem 1327.
Rok 1920 zapewnił siedmiu tysiącom mieszkańców awans: Wadowice stały się siedzibą starostwa. W tym samym roku, 18 maja, przyszedł na świat Karol Józef, drugi syn państwa Emilii z Kaczorowskich i Karola Wojtyłów. Miasto, ze swoim przemysłem,
a także tradycyjnym czwartkowym jarmarkiem, dominowało w regionie. W mieście znajdował się sąd, areszt, w koszarach przy ulicy 3-go Maja stacjonował 12 Pułk Piechoty. Działały też cztery gimnazja: dwa przyklasztorne Ojców Karmelitów i Księży Pallotynów, gimnazjum żeńskie im. Michaliny Mościckiej oraz państwowe gimnazjum męskie im. Marcina Wadowity. Jeśli dodamy do tego żywą działalność Kościoła katolickiego, wzmocnioną bliskim sąsiedztwem Kalwarii Zebrzydowskiej, dopełni się obraz Wadowic z czasów międzywojnia.

Szczególną rolę w życiu wadowiczan odgrywał teatr. Oczywiście amatorski. Dwukrotnie wspomniany przez Ojca Świętego nieżyjący już Zbyszek Siłkowski, który był zięciem państwa Homme’ów, sygnalizował związek, jaki przed rokiem 1918 zachodził między amatorską działalnością teatralną a działalnością niepodległościową. „Na tej niwie istniało w Wadowicach coś, co trudno nazwać, jakiś rodzaj koleżeńskiej, ponadpokoleniowej więzi (...) Nestorem w dziedzinie działalności teatralnej – pisał Siłkowski w zbiorowym tomie wspomnień, zatytułowanym „Młodzieńcze lata Karola Wojtyły” – był ojciec dra Mieczysława Kotlarczyka, Stefan”. Jest faktem, że niewielkie przecież miasto dysponowało czterema scenami: w Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”, w tzw. „Jagiellonce”, w Czytelni Mieszczańskiej, wreszcie we wzniesionym
w latach 30. Domu Katolickim. W tej sytuacji u absolwentów wadowickich gimnazjów sprzed wojny przestają dziwić takie cechy, jak dobra dykcja, sprawna pamięć,
zdolności oratorskie i odporność na tremę.

Antygona – Halina, Ismena – Kazia, mój Boże

„Jakim aktorem był Karol Wojtyła? Każdy powierzony tekst atakował od strony intelektualnej, a potem, kiedy mieliśmy już widzów, jeszcze dociekliwiej zgłębiał, oprawiając w coraz bardziej ascetyczną formę. To niezwykły przypadek, żeby młody aktor zamiast dążyć do wzbogacania odgrywanej postaci, czynić ją coraz efektowniejszą, zupełnie z tego rezygnował na rzecz głębi i oszczędności wyrazu.
A przecież, gdy gościliśmy na spektaklu „Pana Tadeusza” Juliusza Osterwę, ten zainteresował się głównie jego aktorstwem”. Tak w przywołanym już tomie wspomnień scharakteryzowała aktorstwo przyszłego papieża Halina Królikiewiczówna-Kwiatkowska, aktorka teatrów Rapsodycznego i Starego, która do dziś uczy w krakowskiej PWST.

Halinę wspomniał Papież na wadowickim Rynku dwukrotnie. Nic w tym dziwnego. Wprawdzie młodsza o rok Halina była uczennicą gimnazjum żeńskiego (koedukacji w tamtych czasach jeszcze nie było), ale oboje grywali przeważnie główne role w kolejnych przedstawieniach szkolnego teatru. Antygona i Hajmon w tragedii Sofoklesa, Aniela i Gucio w „Ślubach panieńskich” Fredry, Balladyna i Kirkor-Kostryn
w inscenizacji Słowackiego. Z premierą „Balladyny” wiąże się zdarzenie, które dobrze ilustruje fenomen pamięci obecnego biskupa Rzymu. Gdy surowy dyrektor gimnazjum męskiego – a właśnie był nim uczący łaciny i greki profesor Jan Królikiewicz, prywatnie ojciec Haliny – usunął za karę z obsady Bolka Pomezańskiego-Kostryna, los mającej odbyć się za dwa dni premiery wydał się wszystkim przesądzony. „Przed nami otworzyła się otchłań – wspomina w cytowanej już książce ówczesna Balladyna – a Lolek powiedział wtedy spokojnie, że zagra obydwie role, bo przecież szlachetny Kirkor
ginie na wojnie dość wcześnie, więc zdąży przecharakteryzować się na nikczemnego Kostryna. I tak się stało. Zagrał bez próby, nie zmieniwszy ani tekstu, ani żadnej sytuacji.”

To właśnie dzięki Karolowi, który – jako autor poważnych wierszy – nawiązał kontakt z grupką „młodych autorów krakowskich”, Halina tuż przed podjęciem studiów na krakowskiej polonistyce poznała Tadeusza Kwiatkowskiego, swego przyszłego męża
i powieściopisarza in spe. W czasie pierwszych miesięcy okupacji, Królikiewiczówna często nielegalnie przekraczała granicę między Generalną Gubernią a Rzeszą,
aby odwiedzić mieszkających nadal w Wadowicach rodziców, umożliwiając tym samym ożywioną wymianę korespondencji między akademikiem Karolem a jedenaście lat
od niego starszym Mieczysławem Kotlarczykiem. Najpewniej właśnie wtedy ukształtowała się koncepcja teatru słowa, skonkretyzowana wkrótce w działalności rapsodyków. Już po wojnie młody ksiądz Wojtyła ochrzcił córkę państwa
Kwiatkowskich – Monikę.

Pierwsze szlify reżyserskie student Wojtyła (gimnazjalistów nazywano
przed wojną studentami) zdobył w siódmej klasie, współreżyserując z profesorem Kazimierzem Forysiem, polonistą, „Zygmunta Augusta” Wyspiańskiego. Zagrał też oczywiście główną rolę, a partnerowała mu tym razem Kazia Żakówna. Papież wspomniał ją w Wadowicach jako odtwórczynię postaci Ismeny.

– Kazia była z marca 1919 roku. Urodziwa szatynka z grubym warkoczem,
dość wysoka, postawna. Grała Ismenę w „Antygonie”, Alinę w „Balladynie”, Barbarę Radziwiłłównę... A jako człowiek była dobra i skromna – mówi Wanda Sapińska, przyjaciółka Kazi. Po wojnie wadowiczanka Kazia wyszła za mąż za Alojzego Uchyłę, rodem z Oświęcimia, i zamieszkała w Bielsku-Białej, gdzie wiedli z mężem spokojne, ciche życie. Doświadczenia teatralne odłożyła całkowicie na bok, dla księgowej w niewielkiej spółdzielni były one raczej nieprzydatne.

Kazia miała trójkę rodzeństwa. Starsza od niej o 10 lat siostra Helena, która wyszła za Józefa Nokwę, organistę w kościele parafialnym w Wadowicach, a później nauczyciela śpiewu i kierownika chóru w Technikum Mechanicznym w Bielsku-Białej, mieszka tam do dzisiaj. W Bielsku mieszka także Jan Żak, urodzony w 1916 roku,
brat Kazi. Tylko najmłodsza siostra Janina Nawrocka mieszka wraz z mężem w Krakowie.

– Kazia miała bardzo długie włosy, robiła z nich dwa warkocze i zawijała wokół głowy „w gretkę”. Bardzo się wszystkim podobała – mówi pani Helena. A pani Janina opowiada o korespondencji z Papieżem, księdzem Dziwiszem, Jurkiem Klugerem.
Gdy w październiku 1995 roku Kazia była w Rzymie, Ojciec Święty zapytał, dlaczego tak źle wygląda. A Kazia była już chora. Zmarła w pół roku później.

Księgarnia Foltyna – Kino Wysogląd – Cukiernia Hagenhubera

Ojciec Święty – który po maturze zdanej w 1938 roku przeniósł się do Krakowa, a od przeszło dwudziestu lat stale przebywa poza krajem – dobrze zna nie tylko nazwy miejsc i ulic, ale potrafi nadal odtworzyć z pamięci urbanistyczne założenie Wadowic.
W czasach, w których nie było jeszcze specjalnych komisji ds. nazewnictwa, miano Rynku Zbożnego w oczywisty sposób wskazywało na miejsce handlu zbożem, a klasztor ojców karmelitów Na Górce był naprawdę usytuowany wyżej. Nazwy zawierały rzetelną treść, ułatwiającą orientację i zapamiętywanie.

Jednak Karol Wojtyła nie potrzebował ułatwień w tym zakresie. Na wadowickim Rynku zapewnił wszystkich, że najlepszą gimnastyką dla pamięci ówczesnych gimnazjalistów były łacina i starożytna greka, do których nauki zawsze solidnie się przykładał. Młodszy od Papieża o rok Karol Hagenhuber, którego pasją był raczej sport niż teatr, pamięta dokładnie, że świetną znajomością łaciny popisywali się także bracia Piotrowscy, z którymi trenował w „Sokole” podnoszenie ciężarów.

Dziś Karol Hagenhuber mieszka wraz z rodziną córki w Crown Point, w stanie Indiana. Lubi łowić ryby. Nadal jeszcze uprawia narciarstwo, a przecież ma już swoje lata. W młodości nieraz podchodzili na Leskowiec na nartach, żeby potem szusować
w dół. Szlak wytyczył profesor gimnazjalny od wf, Czesław Panczakiewicz. Wyciągu wtedy jeszcze nie było, więc do podchodzenia używali specjalnego smaru. Na foki
nie było ich przecież stać.

Karol odziedziczył imię po ojcu. Hagenhuber-senior, pochodził z Wiednia. Sztuki cukierniczej uczył się na dworze cesarskim. Miał oryginalną recepturę na kremówki. Naprzód otworzył własną pracownię ciastkarską w Krakowie, przy ulicy Siennej 3. Wtedy urodził mu się syn. Później w Brzesku produkował marmoladę z jabłek,
w Skrzydlnej otworzył fabrykę win owocowych. Fotografował, własnoręcznie retuszował klisze, w razie potrzeby mógł też zrobić pedicure. W szkolnym teatrze był charakteryzatorem, jego nazwisko widnieje w programie do „Zygmunta Augusta”.
Na kilka lat przed wojną otworzył tę cukiernię w Wadowicach.

– Po kremówki, o których mówił Papież, przyjeżdżali ludzie z sąsiednich miast. Kremówki ojca były specjalne: ciasto francuskie na maśle, żadnych innych tłuszczy, masa też odmienna w smaku, delikatniejsza, prawdopodobnie żółtka bite na parze.
I ani kropli alkoholu – mówi stanowczo.

Wojenne losy rzuciły go na Bałkany, gdzie w albańskiej partyzantce walczył przeciwko hitlerowskim Niemcom. Po wojnie wrócił do Wadowic, ale nie spodobali
mu się komuniści, więc przedostał się do amerykańskiej strefy okupacyjnej. Służył
w kompanii wartowniczej w Dachau. Tam poznał żonę, która przeżyła bombardowanie Drezna, tam w 1947 roku urodził się Jerzyk, który dziś jest optykiem. Rita przyszła
na świat w 1954 roku, już w USA. Gdy w dziesięć lat później po raz pierwszy przyjechali ze Stanów do Krakowa – Karol Wojtyła, wówczas arcybiskup, powiedział jego żonie, że poślubiła najlepszego sportowca z Wadowic.

Sekret papieskich kremówek

Halina Królikiewiczówna uwielbiała rurki z kremem, biegała też do Hagenhubera po lody do niedzielnego obiadu, ale kremówek nie pamięta. Lokal był nieduży, dwie salki, pięć-sześć stolików stało w większej, ze trzy lub cztery – w mniejszej.
Ciekawe, ale wnętrze cukierni nie utrwaliło się w pamięci moich rozmówców. Podobnie jak cena ciastek.

Stanisław Jura, z klasy Karola Wojtyły, mówi po namyśle, że w tamtych przedwojennych kremówkach krem koloru złocistego był „tęgawy”. I przypomina sobie, że kolega „Lunek” Mosurski miał niezłe wyniki w wyczynowym pochłanianiu tych ciastek. – Tradycje cukiernicze chyba trochę w Wadowicach upadły – konstatuje pan Stanisław. Unika jednak kategorycznych stwierdzeń, bo przecież od dawna już tu nie mieszka. Jednak przed kilku laty oprowadzał po mieście swojej młodości Darcy'ego O’Briena, który zbierał materiały do książki zatytułowanej „Papież nieznany”.
Ostatnio wydano ją również w Polsce. I wtedy wadowicki cukiernik pan Lis mówił mu, że codziennie przywozi swym polonezem całkiem zresztą przyzwoite kremówki
z położonego przy krakowskich Błoniach hotelu „Cracovia”.

Wilhelm Mosurski, z Kalwarii – a więc według przypomnianej przez Papieża terminologii „ogórcorz” – obecnie stolarz na emeryturze, w czasach szkolnych
był jednak, jak sam mówi, „luboszem ciastek”. Potrafił zjeść wiele kremówek
od Hagenhubera. Wygrywał zakłady, co było ważne, gdyż jego apetyt przewyższał znacznie zasoby finansowe. Kto przegrał, płacił za ciastka. Raz nawet założył się, nie pamięta z kim, że zje piętnaście kremówek, oczywiście bez popijania, a trzeba wiedzieć, że były one całkiem spore: jakieś 8 na 8 cm i pewnie na 4-5 cm wysokie. Zjadł wtedy bodaj dwadzieścia ciastek, dopiero potem popił je wodą sodową.

„Że myśmy to wszystko wytrzymali, te kremówki po maturze”. Czy słowa
Ojca Świętego mogły odnosić się do takich parasportowych konkurencji? Wydaje się
to całkiem prawdopodobne. Spośród licznych niuansów dialogu na wadowickim Rynku tamte słowa zabrzmiały wręcz tajemniczo. A jednocześnie to właśnie uwaga
o kremówkach w połączeniu z rozbrajającymi swą szczerością gestem i tłumionym rozbawieniem, w których przez mgnienie oka rozbłysło wspomnienie jakiejś dawnej, niewinnej słabości – stała się najbardziej intymnym wyznaniem Papieża.





Kiedy byliśmy w piątej gimnazjalnej graliśmy „Antygonę” Sofoklesa. Antygona – Halina, Ismena – Kazia, mój Boże.
A ja grałem Hajmona: O ukochana siostro ma Ismeno, czy ty nie widzisz, że z klęsk Edypowych żadnej na świecie los nam nie oszczędza? Pamiętam do dziś. (...) A tam była cukiernia. Po maturze chodziliśmy na kremówki... Że myśmy to wszystko wytrzymali, te kremówki po maturze...

Magazyn „Tysol” nr 7, lipiec 1999