strona główna arrow varia arrow Sprawa Hoddle'a

Za sprawą niefortunnego wywiadu udzielonego przez Glenna Hoddle’a Timesowi Anglia stała się areną wielkiej awantury, w której znany piłkarz, a ostatnio selekcjoner angielskiej drużyny narodowej, padł ofiarą gruntownego pomieszania kryteriów. Sterowanie opinią publiczną przez media wyłączone spod kontroli zdrowego rozsądku sprawia, że także w warunkach wolnego rynku oraz braku cenzury prewencyjnej – powrót światopoglądowego dyktatu staje się całkiem realnym zagrożeniem.

Sprawa Hoddle'a

Glenn Hoddle, trener piłkarskiej reprezentacji Anglii, która bierze udział w eliminacjach do mistrzostw Europy, stracił pracę za kontrowersyjną wypowiedź na temat niepełnosprawnych. Wiadomość tej treści poszła w świat 2 lutego br. Decyzja o zwolnieniu Hoddle’a z posady została niejako wymuszona na Angielskiej Federacji Piłkarskiej. W podkręcających opinię publiczną atakach na niesfornego trenera wzięli m.in. członkowie rządu brytyjskiego, łącznie z Tonym Blairem, a także pani Freda Murray, prezes Stowarzyszenia Pomocy Osobom Niepełnosprawnym.

Media nie sympatyzowały z Hoddle’em, uznając przeważnie, że w swym dociekaniu źródeł ludzkiego cierpienia posunął się za daleko. Występowanie ułomności fizycznych i umysłowych próbował bowiem wytłumaczyć, tak jak to robią Hindusi, którzy wierzą w wędrówkę dusz, reinkarnację oraz koncepcję dobrej i złej karmy. Warto zauważyć, że jak na specjalistę „od piłki kopanej” selekcjoner Anglików jest osobą o całkiem szerokich horyzontach. Co więcej, okazał się kimś zdolnym do postrzegania oraz interpretowania codzienności w kategoriach religijnych. Ale to właśnie mu zaszkodziło.

Wielka wina Hoddle’a

Biedny Hoddle! Najwyraźniej przekroczył jedno z podstawowych tabu soc-demo-liberalnej cywilizacji i ustanowionego przez nią ładu informacyjnego. Nie dość, że mówił publicznie o prawdach wyznawanej przez siebie wiary, to jeszcze ujawnił fakt, że są one podstawą jego światopoglądu. Tego już tolerancjonistom spod znaku political correctness było za wiele. Nie pomogły przeprosiny i tłumaczenia, nieskuteczne okazało się też wstawiennictwo jego trzynastoletniej córki Zary. Władze federacji piłkarskiej, które zażądały od Hoddle’a wyjaśnień, uznały ostatecznie, że „żadne tłumaczenia czy przeprosiny nie mogą pomóc w odbudowaniu zaufania do kogoś, kto obraził większość społeczeństwa”. I zwolniły wygadanego trenera.

Opinia publiczna, kształtowana w większości przypadków przez aspirujące do politycznej poprawności media, przyjęła tę decyzję z aprobatą. Również u nas rozległy się głosy zadowolenia, zapewne w nadziei, że mocny sygnał z opiniotwórczej Anglii i w Polsce skłoni osoby publiczne do większego liczenia się ze słowem, stawiając tamę wypowiedziom obraźliwym, lekceważącym czy aroganckim. Czy jednak usunięcie z posady „grubiańskiego” Hoddle’a daje nam rzeczywiście powody do optymizmu?

Na czym właściwie polega wina angielskiego trenera? Komu się naraził? Kogo obraził? I czy w ogóle obraził kogokolwiek, czy jedynie wyraził pogląd, którego wymowa mogłaby być dla kogoś obraźliwa? Media doniosły wprawdzie o słowach potępienia, z jakimi pośpieszyli rozmaici politycy. Przyniosły także deklarację świętego oburzenia, którą w imieniu niepełnosprawnych i ich rodzin złożyła wspomniana już wcześniej Freda Murray. Doświadczenie nakazuje wszakże zachować ostrożność, pytać o ewentualne motywy polityczne i w ogóle badać zasadność takiej „obrazy per procura”. Fenomen zawodowych obrażalskich jest już w dzisiejszych czasach wystarczająco znany. Tym bardziej zasługuje na podkreślenie reakcja niewidomego od urodzenia Davida Blunketta, ministra oświaty w rządzie Tony’ego Blaira, który jako jedyna z nagłośnionych przez media osób na inkryminowaną wypowiedź Hoddle’a zareagował z klasą, przejawiając zarówno właściwe dawniej Anglikom poczucie humoru, jak i przysłowiową flegmę.

Tolerancja kosztem tożsamości?

Jakie jest zatem rzeczywiste podłoże sprawy Hoddle’a? Brytyjczyk nie odkrył niczego nadzwyczajnego. Powtórzył po prostu znane i na gruncie hinduizmu czy buddyzmu jak najbardziej zasadne przeświadczenie, że przyczyną wszelkich cierpień i nieszczęść ludzkich jest zła karma, na którą „wędrująca dusza” zapracowała sobie niewłaściwymi uczynkami w poprzednim wcieleniu. Ten sposób interpretacji cierpień, fizycznego kalectwa czy umysłowego upośledzenia w perspektywie judeochrześcijańskiej nie jest możliwy do utrzymania z przyczyn oczywistych: nasza europejska tradycja nie przyjmuje możliwości reinkarnacji. Wierzymy bowiem, że każda dusza ludzka zamieszkuje tylko jedno śmiertelne ciało, z którym na Sądzie Ostatecznym ponownie się połączy. Jak widać, obu tych koncepcji nie sposób sensownie uzgodnić. Ale przecież wcale z tego nie wynika, że buddyzm czy hinduizm miałyby obrażać katolików, a chrześcijaństwo z kolei – zagrażać dobremu samopoczuciu religijnemu Hindusów.

Uogólnijmy problem: czy jakaś prawda wiary jednego wyznania może być czymś obraźliwym dla wyznawców innej religii? Dotąd nie było wątpliwości co do sposobu, w jaki przywykliśmy rozstrzygać ten dylemat. Dobre prawo do przekonania o bezwzględnym prymacie własnego wyznania miało iść w parze z tolerancją zarówno dla symboli, wierzeń i obrzędów innej wiary, pod warunkiem wszakże, iż ani ona, ani jej wyznawcy nie zagrażają nam samym. A więc cierpliwe znoszenie, rozważna wyrozumiałość, dopuszczająca akceptacja, ale nie: bezkrytyczny zachwyt nad odmiennością, pobłażliwość czy uprzywilejowanie – taka była tradycyjna formuła tolerancji.

Sprawa Hoddle’a sygnalizuje znaczącą zmianę w tym zakresie. Współcześni piewcy tolerancji bez granic deklarują wprawdzie szacunek i równe traktowanie wszystkich religii, łącznie z szamanizmem, wierzeniami ludów pierwotnych czy starożytnymi kultami Egiptu, Asyrii i Babilonii, ale zachęcają do dawania pierwszeństwa przed własnym Bogiem – bogom cudzym, co musi zdumiewać. A także – co nawet bardziej znamienne – domagają się zamknięcia przeżyć i doświadczeń religijnych w sferze prywatności. Uzewnętrznianie religijności miałoby się odbywać jedynie w gronie współwyznawców, w przeznaczonych specjalnie do tego celu miejscach kultu. Casus Hoddle’a, który przekroczył granice tak pojętej prywatności, wyraźnie dowodzi, że zakaz ogłaszania poglądów niezgodnych z regułą poprawności politycznej staje się ostatnio dyrektywą mocniejszą niż formalne uprawnienie do publicznego uzewnętrzniania swych przekonań religijnych. Teraz padło na Hoddle’a i Hindusów, ale przecież idea Piekła też musi nieźle obrażać uczucia zwolenników teorii „zdobywania pierwszego miliona”.

Zasady wyciągane "z rękawa"

Wygląda na to, że promotorzy doktryny politycznej poprawności dysponują odpowiednimi środkami, aby wymusić pożądany przez siebie stan rzeczy. Nie tylko w Anglii czy w USA, gdzie ten fenomen ujawnił się najwcześniej, ale i w skali całego świata. A przynajmniej w tej jego części, która podlega współcześnie wpływom anglo-amerykańskim. Realizacji celu służy przede wszystkim wszechobecna cywilizacja medialna, która z powodzeniem wykorzystuje niejawną zasadę elastyczności i zmienności kryteriów. I tak, gdy z jakichś względów trzeba nieco „przygasić” wyznawców trzech wielkich religii monoteistycznych – na szczyt hierarchii winduje się tolerancyjną „zasadę równości wszystkich religii”. Kiedy z kolei wyznawcy jakiejś wiary poczują się naprawdę dotknięci w swych uczuciach religijnych przez zamierzone i oczywiste nawet dla postronnych działania bluźnierców czy świętokradców, wówczas natychmiast zostaje przywołana „święta zasada wolności słowa i swobody ekspresji”.

Beneficjentami tej obrotowej hierarchii wartości bywają przeważnie postaci ze świata kultury. Zwykle są to skandalizujący pisarze, tacy jak np. Salman Rushdie, który w jednej ze swych powieści zniesławił Koran i proroka Mahometa, czy szydzący z katolicyzmu nobliści Dario Fo i José Saramago. Ale zdarzają się też artyści, w rodzaju osławionego fotografika Serrano, lub wydawcy, którzy idąc tropami Larry’ego Flynta, żerują na skandalu i prowokacji.

Niełatwo być Anglikiem

Charakterystyczne, że media, organizując krucjatę przeciwko brytyjskiemu trenerowi, zupełnie zlekceważyły prawo do głoszenia poglądów choćby ekscentrycznych lub kontrowersyjnych, zapomniały też o zasadzie równości wszystkich religii. Hoddle’a nazwano zaraz „domorosłym filozofem”, a jego przekonania określono lekceważącym mianem „duchowości z supermarketu”. Nie twierdzę, że Hoddle jest intelektualistą niczym Roger Scruton czy Paul Johnson, ale to przecież właśnie entuzjaści „demokratyzacji prawdy” ogłosili, że wobec braku Prawdy uniwersalnej, obiektywnej i absolutnej każdy ma prawo do skrojonej na własną miarę prawdy osobistej. Czyżby ta ogólna zasada nie obejmowała trenerów piłkarskich? A może rację miała wróżka Eileen Drewery, gdy rozpętaną przeciwko swemu przyjacielowi nagonkę nazwała „polowaniem na czarownice”?

Glenn Hoddle wyjdzie zapewne z tego zamieszania obronną ręką. Być może nawet zostanie trenerem olimpijskiej reprezentacji Indii. Wydawca hinduskiego dziennika „Maharaja Features” uważa, że represjonowany za wiarę w karmę i reinkarnację Brytyjczyk świetnie nadaje się do tej funkcji. Ale czy ta awantura wyjdzie na zdrowie angielskiej drużynie narodowej, którą przez najbliższe cztery miesiące ma się zająć Kevin Keegan?

Anglicy po raz kolejny dają dowód, że coś niedobrego dzieje się z typową dla nich dotąd umiejętnością trzeźwej oceny sytuacji. Zarówno zbiorowa histeria po śmierci Księżnej Diany, jak i okazany przez rząd oraz lordów nieroztropny brak poszanowania dla instytucji immunitetu dyplomatycznego, a także drobny w gruncie rzeczy przypadek Hoddle’a – są przejawami kryzysu brytyjskiej tożsamości. Jeżeli irracjonalne zalecenia poprawności politycznej biorą górę nad przywiązaniem Wyspiarzy do futbolu i każą im zrezygnować z uświęconej tradycją swobody wypowiedzi, to znaczy, że kryzys jest poważny. Panowie, bez Hyde Parku Anglia przestanie być wyspą!

„Tygodnik Solidarność” nr , z lutego 1999