strona główna arrow wywiady arrow O prawdzie, zdradzie i ekonomii krwi

Gdyby Jaruzelski zamiast okrzyku „odpieprzcie się od generała” w studiu paryskiej telewizji usłyszał sentencję choćby symbolicznego wyroku skazującego na sali rozpraw w Warszawie lub Gdańsku, Polska byłaby dziś innym krajem – z dr. PIOTREM GONTARCZYKIEM, historykiem, zastępcą dyrektora Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz

O prawdzie, zdradzie i ekonomii krwi

– „Wybierzcie przyszłość” – namawiają nas od kilkunastu lat. Czy historia jest nudna?


– Nudna? Ależ skąd! Badanie przeszłości to, moim zdaniem, jedna z najbardziej pasjonujących dziedzin ludzkiego poznania. Dzięki historii poznajemy prawdę o naszych przodkach, epoce, kulturze, prawdę o tym, kim naprawdę jesteśmy. Odkrywamy wielkość człowieka, nieraz też jego podłość. Pozostaje jednak problem umiejętnego i atrakcyjnego sposobu prezentacji efektów pracy historyka. Nawet najrzetelniejsze czy najbardziej doniosłe wyniki badań naukowych nie wpłyną na nasze zbiorowe myślenie o historii, jeśli drogi do ludzkich głów nie utorują im nauczyciele, intelektualiści, dziennikarze.


– Specjalizuje się pan w historii Polski z początków XX wieku. Jaka przydatna wiedza może wynikać z dobrej znajomości tamtych czasów?


– Bez znajomości historii trudno osiągnąć pełnię narodowej tożsamości, a bez poczucia więzi z szerszą, wielopokoleniową wspólnotą nie sposób być obywatelem świadomym własnych praw i obowiązków wobec swego państwa. Wychowanie w duchu patriotyzmu oraz obywatelskiej odpowiedzialności, wykluczające bierność wobec społeczno-politycznych problemów kraju, propagowały kiedyś korporacje akademickie. Wydaje się, że w dobie współczesnego zamętu pojęć i braku wzorców osobowych, odradzający się nieśmiało korporacjonizm mógłby odegrać całkiem pożyteczną rolę.


– Od korporanta już niedaleko do endeka, którego piewcy tolerancji stawiają poza nawiasem cywilizowanego społeczeństwa.


– Szczątkowa i zmanipulowana w czasach PRL wiedza dotycząca pierwszych czterech dekad minionego stulecia praktycznie uniemożliwia rzetelną dyskusję o roli Romana Dmowskiego czy Narodowej Demokracji. Ocena polskich narodowców byłaby inna, gdyby osadzić ją w szerszym, europejskim kontekście ciągotek totalitarnych, czy – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – swoistej ówczesnej mody na nacjonalizm. Gdyby na przykład była dobra książka o Bejtarze, liczącym kilkadziesiąt tysięcy członków żydowskim ruchu narodowym, życzliwie odnoszącym się do odrodzonej Rzeczypospolitej, wspieranym przez władze polskiego państwa, to inaczej postrzegalibyśmy też Dmowskiego.


– Ale takiej książki nie ma. Dlaczego dziś właściwie niczego o Bejtarze nie wiemy?


– Bejtarowcy nosili mundury z koalicyjką, wyciągali prawice w geście rzymskiego pozdrowienia, podzielali antydemokratyczne, profaszystowskie, niekiedy wręcz rasistowskie poglądy polityczne. Chcieli ogłosić Piłsudskiego jednym z Ojców-założycieli Państwa Izrael, a w dodatku byli radykalnie antykomunistyczni, czemu nieraz dawali bezpośredni fizyczny wyraz, bijąc Żydów-mniej radykalnych syjonistów, lewicowców i komunistów. Po wojnie, gdy odpowiedzialnością za holokaust narodu żydowskiego obciążono ideologie zbliżone do faszyzmu, Bejtar musiał zniknąć z historiografii, często zresztą pisanej przez ludzi, którzy przed wojną antykomunizm bejtarowców odczuli na własnej skórze. Nie pomogły bejtarowcom zasługi przy tworzeniu zrębów państwowości w Palestynie ani ogromny wkład w skuteczność działań zbrojnych Żydowskiego Związku Wojskowego podczas powstania w getcie warszawskim.


– Czy Polacy, zwłaszcza młodzi, znają historię najnowszą swego kraju?


– Historyk, choćby z racji profesji, będzie uważał, że powszechność wiedzy o przeszłości jest niezadowalająca. Ale w Polsce 2006 roku młodzi nie znają dobrze historii najnowszej z kilku powodów. Przede wszystkim, w naszej historiografii po 1989 niewiele się zmieniło. Sprzyja temu popeerelowska ciągłość strukturalno-personalna w placówkach uniwersyteckich i badawczych. Z wydawanych teraz prac zniknął wprawdzie marksizm, ale z powodzeniem zastąpiły go zachodnie nowinki kulturowe, głównie z USA, w tym ideologizacja badań dotyczących kwestii polsko-żydowskich.


– Podręczniki do historii są chyba trochę inne...


– Tak, ale brak w nich choćby wzmianki o tym, jak ważny udział w rozstrzygnięciu Bitwy Warszawskiej mieli polscy szyfranci, co świadczy przecież o intelektualnej randze wywiadu młodziutkiego państwa i niejako zapowiada sprawę Enigmy. Natomiast przypadek Jedwabnego znalazł się w podręcznikach w kilka miesięcy po publikacji zdumiewającej książki Jana Tomasza Grossa, mimo że praca ta nie spełnia elementarnych wymagań rzetelności historycznej.


– Tytuł pańskiej najnowszej książki „Kłopoty z historią” można rozumieć dwojako. Nawiązując do tej dwuznaczności, zapytam więc, jak dalece burzliwe dzieje Polski, Europy i świata w minionym stuleciu przełożyły się na nasze obecne kłopoty z historiografią.


– Związek jest oczywisty. Polska dostała się pod okupację sowiecką. Totalitarne struktury komunistyczne od początku kładły nacisk na urabianie świadomości nowego człowieka. Główne zadania wzięła na siebie partyjno-państwowa propaganda, ale istotną rolę przewidziano także dla nauk historycznych, które miały pełnić rolę propagandowej tuby. Szczególnie podatna na manipulacje okazała się historiografia najnowsza. Dzięki systemowi przestróg i zachęt (stanowiska, wysokość nakładów, blokada awansów) oraz reglamentacji dostępu do materiałów archiwalnych, w ciągu półwiecza wykształcono dyspozycyjnych naukowców, dla których od prawdy historycznej ważniejsza była kariera. Po 1989 niewiele się zmieniło. O tytułach i stopniach naukowych, o rozdziale grantów nadal decydują historycy „poradzieccy”.


– Może wymiana pokoleniowa uzdrowi tę sytuację?


– Nie pokładałbym nadziei w żadnym automatyzmie. Peerelowscy profesorowie produkują na wielką skalę uczniów, swoich intelektualnych następców, którzy nie zechcą zakwestionować dorobku własnych mistrzów. Zanosi się na to, że dyspozycyjność pozostanie wyznacznikiem postawy kolejnego pokolenia historyków. Kiedyś karierę robiło się dzięki cytatom z pism Marksa i Stalina, teraz – chociażby na dokumentowaniu „polskiego antysemityzmu”. Oczywiście i w tamtych czasach można było pisać prawdę. Było wielu historyków, którym rozsypywano książki gotowe do druku, którzy mieli problemy z cenzurą nawet przy publikowaniu doktoratów, ale to nie oni decydują dziś o tym, kto z młodych zrobi karierę.


– Załamanie się oficjalnych struktur komunistycznego państwa stworzyło nam rzadką szansę przyjrzenia się własnemu życiu, dzięki niemal natychmiastowemu otwarciu archiwów. Chwilami może się wydawać, że Polacy bronią się przed tą wiedzą, a przynajmniej nie garną się do niej.


– Nie można mieć o to pretensji do ludzi, ten zarzut należy raczej skierować do elit intelektualnych, w szczególności do zawodowych historyków, piszących o sprawach, które ludzi nie interesują, gdyż nie mają istotnego związku z ich życiem ani z wartościami ważnymi dla wspólnoty narodowej. Moja przygoda z historią zaczęła się w 1985, gdy przeczytałem książkę „Dzieje sprawy Katynia” niejakiego „Leopolda Jerzewskiego” (pseudonim prof. Jerzego Łojka). Wtedy zrozumiałem, że ta cała oficjalna wiedza podawana do wierzenia w szkole, w mediach, w legalnie wydawanych książkach nie przystaje do rzeczywistości. Tak, początki edukacji historycznej i swą fascynację historią zawdzięczam książkom Jerzego Łojka, Jerzego Ślaskiego czy Cezarego Chlebowskiego, nie hagiografom PRL z tytułami profesorskimi.


– Kto właściwie nie chce lustracji w Polsce przeciętny obywatel czy może opiniotwórcze elity, które zarzucają historykom z IPN niezdrową fascynację esbeckimi archiwami?


– Przeciętny człowiek, obdarzony elementarnym poczuciem przyzwoitości, chce znać prawdę. I wolałby mieć pewność, że ludzie ze świecznika zawdzięczają swe pozycje zasługom, a nie np. zabiegom PZPR czy służb specjalnych. Nie nazwałbym tego ani podglądactwem, ani niezdrową ciekawością. Natomiast ukazanie tej prawdy jest podstawową powinnością historyka dziejów najnowszych. O tempie odkłamywania naszej historii przesądzą ostatecznie uregulowania prawne, dobre decyzje polityczne oraz czytelne mechanizmy funkcjonowania życia publicznego i nauki. Im szybciej skończy się wpływ TW „Ketmanów” (Lesław Maleszka) na debatę czy TW „Pedagogów” (prof. Andrzej Garlicki) na historiografię, tym lepiej dla kraju.


– Mimo 25 lat, jakie minęły od narzucenia Polsce stanu wojennego, mimo 17 lat, jakie upłynęły od pamiętnej Jesieni Narodów, peerelowski panteon fałszywych bohaterów narodowych trzyma się dobrze. Dlaczego?


– Nie ruszono ludzi, nie skruszono struktur, nie przecięto pępowiny łączącej Polskę po 1989 z PRL. Część bardzo wpływowych mediów, z „Gazetą Wyborczą” na czele, a także spora grupa znanych publicystów bardziej niż prawdą historyczną jest zainteresowana utrzymaniem status quo. Pamiętam rocznicę 13. grudnia, którą „GW” uczciła wywiadem z Jerzym Urbanem. Takie właśnie media i tacy ludzie kształtowali wizję stanu wojennego w polskim społeczeństwie. Skutki są widoczne. Jeżeli zdrady, podłości i zbrodni nie nazywa się po imieniu, to trudno się potem dziwić dezorientacji opinii publicznej. Gdyby Jaruzelski zamiast okrzyku „odpieprzcie się od generała” w studiu paryskiej telewizji usłyszał sentencję choćby symbolicznego wyroku skazującego na sali rozpraw w Warszawie lub Gdańsku, Polska byłaby dziś innym krajem.


– Francuzi po drugiej wojnie światowej nie mieli wątpliwości, czy ich bohaterem narodowym jest generał de Gaulle czy marszałek Petain.


– Trudno też sobie wyobrazić, aby doktor Joseph Goebbels, z kilkoma zaufanymi kamratami, w lecie 1945 założył gazetkę pod tytułem „Nein” i przystąpił do totalnej krytyki życia społecznego powojennych Niemiec.


– „Fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki”. Jak po półwieczu zakłamania odbudowywać świadomość historyczną Polaków?


– Podstawą są rzetelne badania. Ogrom pracy potrzebnej dla ustalenia faktów i odtworzenia rzeczywistego przebiegu wydarzeń spoczywa na historykach. Wychowywanie następnych pokoleń wymaga jednak zbiorowego wysiłku. Potrzebna jest współpraca państwa, szkoły, Kościoła, a także nowych, patriotycznych elit intelektualnych i artystycznych. Musimy jako zbiorowość nauczyć się myślenia politycznego, chłodnej kalkulacji w kategoriach interesu narodowego. A zwłaszcza tego, co w swym słynnym artykule po hekatombie Powstania Warszawskiego związany z endecją Adam Doboszyński nazwał „ekonomią krwi”.

„Tygodnik Solidarność” nr 51/52, z 22 – 29 grudnia 2006