publikacje prasowe |
publicystyka |
wywiady |
portrety |
kultura |
varia |
utwory literackie |
poezja |
formy dramatyczne |
utwory dla dzieci |
galeria fotograficzna |
góry |
koty |
ogrody |
pejzaże |
podróże |
Nawet szlachetną zasadę solidarności obowiązujący w Polsce stan prawny zdołał obrócić przeciwko związkowcom. Jazda na związkowym buforzeUpadek licznych zakładów pracy. Galopujące bezrobocie. Bieda i nieznane wcześniej poczucie egzystencjalnego zagrożenia, które zajrzało w oczy wielu rodzinom utrzymującym się nie z własności lub kapitału, lecz z pracy własnych rąk. W Polsce po przełomie roku 1989, często nazywanym zwycięstwem pokojowej rewolucji Solidarności, sytuacja na zmieniającym się rynku pracy paradoksalnie najmniej sprzyjała pracownikom i związkowcom. Warunki zatrudnienia, mimo haseł dalekie od europejskich, dyktowali obcy szefowie korporacji, twardzi menedżerowie, przedsiębiorcy nastawieni na maksymalizację zysków. Nastał zły czas dla związków zawodowych. Tylko z silnymi się licząWiceprzewodniczący Solidarności Jerzy Langer nie ma wątpliwości, że w zmaganiach o cywilizowane warunki pracy czy godziwe wynagrodzenie wiele zależy do tego, jak partnerzy społecznego dyskursu oceniają ogólną siłę strony związkowej, nie rezygnując przy tym wcale z prób oszacowania realnych wpływów poszczególnych dużych central związkowych. – Nie boimy się takich porównań, bo z badań wynika, że poza oświatą, gdzie najwięcej ludzi zrzesza OPZZ-etowski Związek Nauczycielstwa Polskiego, najmocniejszą centralą pozostaje właśnie Solidarność. Ale trudno już uznać za sukces sytuację, w której spośród siedmiu pracowników tylko jeden należy do jakiegoś związku zawodowego – mówi wiceprzewodniczący KK „S”. Takie są właśnie realia ruchu związkowego w naszym kraju: niskie uzwiązkowienie nie poprawia wcale pozycji przetargowej w rozmowach z pracodawcami. Centrale związkowe, choć większość ankietowanych przypisuje im uczciwe intencje, są postrzegane jako nie dość skuteczne. Czy słusznie? Ciągłe „uelastycznianie” kodeksu pracy, o co skutecznie zabiega w parlamencie lobby gospodarcze, trudno uznać za zdobycz pracowników czy wybitne osiągnięcie związkowców. Drażliwy problem stanowi też poziom wynagrodzeń, które ani nie odzwierciedlają dynamiki wzrostu PKB, ani nie nadążają za szybko rosnącą wydajnością pracy. Jak wynika z badań prof. Juliusza Gardawskiego, inaczej niż w krajach o stabilnej demokracji i utrwalonej gospodarce rynkowej, w Polsce – wyjąwszy duże zakłady sektora publicznego, które „odziedziczyły” organizacje związkowe sprzed 1989 roku – średnia zarobków związkowców jest niższa o ok. 7 proc. od średniej zarobków pracowników niezrzeszonych. Za mało zarabiamyNic dziwnego, że przy znikomych zarobkach człowiek nieraz zadaje sobie pytanie, czy pieniędzy, które idą na związkowe składki, nie dałoby się wykorzystać inaczej. Z większym pożytkiem dla siebie lub rodziny. I trudno tej postawie odmówić racjonalnych podstaw. Ludzie kalkulują: po co przeznaczać środki i czas na działalność związkową, przy okazji narażając się szefostwu, jeśli korzystne ustalenia, o ile oczywiście związkom uda się je wywalczyć, i tak obejmą wszystkich pracowników bez różnicy? Z pewnością nie zwiększa to atrakcyjności związków, nie przysparza im nowych członków. – Już wiele razy mówiliśmy, że warto szukać takiej możliwości zmiany prawa, które pozwoliłoby związkom zawodowym negocjować warunki pracy i płacy tylko dla swoich własnych członków. Pewien rodzaj zdrowej rywalizacji między centralami związkowymi stałby się zachętą do działania, wymusiłby niejako większą aktywność działaczy i struktur, co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do znacznego wzrostu ogólnej liczby związkowców w Polsce, czyli podnieść poziom uzwiązkowienia – ocenia Jerzy Langer. Jego zdaniem, ludzie chętniej decydowaliby się na członkostwo w sprawnej, kompetentnej organizacji, która ma osiągnięcia zarówno w samym zakładzie pracy, jak i na poziomie ponadzakładowym. – Nie bałbym się wtedy o los Solidarności – zapewnia. Dyskryminacja czy antyzwiązkowy straszak?Ale na razie to najwyżej piosenka przyszłości. Aktualny stan prawny rozstrzyga sprawę jednoznacznie. Wszelkie porozumienia dotyczące warunków pracy i płacy (układy zbiorowe, porozumienia płacowe, stawki taryfowe czy inne udogodnienia) bez względu na to, czy mają charakter zakładowy, branżowy czy ogólnokrajowy obejmują swoim zakresem wszystkich pracowników – zatrudnionych w danym zakładzie, branży czy kraju – a nie tylko samych związkowców. Czy można to zmienić? Pewnie tak, pytanie jednak czy warto. W Solidarności nie ma jednomyślności w tej kwestii. Część ludzi obawia się, że taka nowelizacja, która prawo do korzyści wywalczonych przez związki wiązałaby z płaceniem składek członkowskich, będzie naruszać konstytucyjny zakaz dyskryminacji. I powołują się na opinie prawne, uznawane również przez prawników związkowych, które kwestionują legalność takiego rozwiązania. Zarzut niekonstytucyjności wydaje się jednak mocno naciągany. Przede wszystkim, zgłoszona propozycja przypomina rozwiązania testowane wcześniej w krajach, które trudno byłoby posądzić o zamach na konstytucyjne swobody obywatelskie. Po drugie, gwarantowana polskim prawem wolność zrzeszania się umożliwia pracownikowi wstąpienie lub nawet założenie nowej organizacji związkowej, ale członkostwa w związkach zawodowych wcale nie narzuca. I to by się nie zmieniło. Błędy AnglikówZarzut dyskryminacji czy represjonowania niezwiązkowców byłby trafny, gdyby postulowane zmiany w mniej czy bardziej ukryty sposób wymuszały przynależność do związków, czyniąc ją np. warunkiem koniecznym zatrudnienia. Taką formułę stosowano kiedyś w Wielkiej Brytanii: w latach 70. wystąpienie z organizacji związkowej działającej w zakładach Leylanda skutkowało natychmiastową utratą pracy. Ale to tylko zaszkodziło tamtejszym związkom i umożliwiło premier Margaret Thatcher odniesienie nad nimi stosunkowo łatwego zwycięstwa. – Z dwóch potrąconych na pasach przechodniów odszkodowanie dostanie tylko ten, który się wcześniej ubezpieczył. Ale przecież nikt rozsądny nie będzie się w tym dopatrywał przykładu dyskryminacji – mówi Langer. Podobnie jest z przynależnością do związku zawodowego. Dodatkowe korzyści, jakie czerpią z tego tytułu jego członkowie, w żaden sposób nie naruszają podstawowych praw pracowników niezrzeszonych. Ciekawe też, że autorów podobnych ekspertyz jakoś nie razi rzeczywista (i najzupełniej w Polsce legalna) dyskryminacja osób angażowanych za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej lub wypychanych na fikcyjne samozatrudnienie. Zła ucieczka przed związkami– Uzwiązkowienie w Polsce jest bardzo niskie, znacznie niższe niż w innych krajach europejskich, no może z wyjątkiem Francji – mówi Tomasz Wójcik, nasz reprezentant w Międzynarodowej Organizacji Pracy oraz członek Zespołu KK „S” ds. polityki zagranicznej, integracji europejskiej i MOP. Przyczyn tego stanu rzeczy Tomasz Wójcik nie wiązałby z faktem, że wypracowane porozumienia odnoszą się do wszystkich pracujących. Jego zdaniem, taką hipotezę trzeba by dopiero sprawdzić w wiarygodnych badaniach. Choć oczywiście kształt ustaw regulujących istnienie oraz działalność związków zawodowych może być czynnikiem osłabiającym ich atrakcyjność dla potencjalnych członków. – W Polsce przez wiele lat bezkarnie łamano prawa pracownicze i związkowe. Przedsiębiorcy czuli się bezkarni, bo sprawy przeciwko nim z reguły umarzano. Wysoki poziom bezrobocia, nieuczciwa konkurencja przy zatrudnianiu, inwazja tanich towarów z Chin to kolejne wyznaczniki sytuacji, która wzmacniając przedsiębiorców, osłabiała jednocześnie pozycję struktur związkowych – wylicza dr Wójcik. Zamykanie kolejnych firm, lawinowy wzrost bezrobocia, obawa przez utratą pracy lub chęć wzmocnienia swych szans na zatrudnienie powodowały, że ludzie zaczęli traktować członkostwo w związkach jako czynnik ryzyka. Ten proces narastał, a przecież poczucie bezpieczeństwa zajmuje wysoką pozycję w hierarchii potrzeb, nawet jeśli podejmowane w desperacji sposoby jego zaspokojenia okazują się iluzoryczne lub – jak w przypadku ucieczki pracowników przed związkami – wręcz przeciwskuteczne. A może model partycypacyjnyWojciech Buczak, przewodniczący ZR Rzeszowskiego „S” i jednocześnie członek Zespołu KK ds. prawa pracy, warunków pracy i układów zbiorowych, jest przekonany, że skuteczność negocjacyjna związków zależy od ich siły, będącej w pierwszym rzędzie właśnie pochodną liczebności. – Elementarny interes pracowników wiąże się z istnieniem prężnej organizacji związkowej, ale przepisy w obecnym kształcie wcale nie motywują pracujących do zrzeszania się. Na trudnym rynku pracy ludzie szukają oparcia w mocnej instytucji, tymczasem na sposób postrzegania związku mają wpływ głównie jego wymierne osiągnięcia. I koło się zamyka – mówi Buczak. Jak przełamać ten impas? – Być może dobrym rozwiązaniem byłby model partycypacyjny. Polega on na tym, że pracownicy niezrzeszeni pokrywają część kosztów poniesionych przez centralę związkową lub między- czy ponadzwiązkową grupę negocjacyjną przy dochodzeniu do układu zbiorowego. Tak byłoby chyba sprawiedliwiej, przede wszystkim wobec tych kolegów z zakładu pracy, którzy stale opłacają związkowe składki – wyjaśnia przewodniczący Buczak. Nie od dziś wiadomo, że ekspertyzy prawne, fachowe doradztwo, opiniowanie kolejnych nowelizacji przepisów ważnych dla ludzi pracy, a zwłaszcza przygotowanie własnych projektów zmian – pociągają za sobą znaczne koszty. A doświadczenie podpowiada, że na dobrych prawnikach nie da się oszczędzać. I chyba nie warto. Chytrość przemysłowego lobby– Zasada negocjowania dla całej załogi wydaje się jak najbardziej słuszna, to jeden z przejawów solidarności – mówi Wójcik, odwołując się do wartości i tradycji bliskich nie tylko przecież związkowcom NSZZ „S”. To bez wątpienia ważny argument. Pytanie tylko, czy za przywiązanie do szlachetnej zasady, która u progu lat 80. umożliwiła Polakom skuteczne przeciwstawienie się totalitarnemu państwu, dziś w całkiem odmiennych warunkach gospodarki rynkowej i za sprawą legislacyjnej chytrości lobby przemysłowego, związki zawodowe w Polsce nie płacą poważnym osłabieniem swej pozycji przetargowej. – 85 proc. zatrudnionych przyjmuje dziś postawę kibica. Wprawdzie chcą korzystać z uprawnień oraz przywilejów wywalczonych w imieniu związkowców i sfinansowanych ze związkowych składek, ale bez ponoszenia jakiejkolwiek fatygi czy kosztów. A obowiązujące prawo zachęca ich do tego. W czym niby miałaby się tu przejawiać solidarność? Przyrównałbym to raczej do jazdy na gapę – komentuje Langer. „Tygodnik Solidarność” nr 25, z 22 czerwca 2007 |