„Dwadzieścia lat temu niezależny związek zawodowy o nazwie Solidarność niemal położył kres komunizmowi w Polsce. Dziś polityczni spadkobiercy Solidarności muszą liczyć się z tym, że ich czas dobiega końca”. Krótki, dynamiczny tekst opatrzony takim właśnie leadem, zdjęciem młodego Lecha Wałęsy i tytułem wieszczącym koniec ery Solidarności wydrukował The Economist z 18 sierpnia br. Dawno nie czytałem równie powierzchownej, a przez to mylącej analizy.

Pożegnanie z Solidarnością?

Anonimowy autor – w piśmie wychodzącym od 1843 roku, adresowanym do ludzi biznesu oraz międzynarodowej finansjery brak podpisów pod tekstami został podniesiony do rangi zasady – szkicuje kształt polskiej sceny politycznej przed wrześniowymi wyborami mocną i drapieżną kreską. Nie miałbym nic przeciwko samej wyrazistości stylu, stanowiącej zrozumiały przejaw walki z nudą, gdyby nie towarzyszył jej swoisty dobór faktów i opinii. A także całkowite lekceważenie okazywane związkom przyczynowo-skutkowym, charakterystyczne raczej dla pewnej wysokonakładowej gazety codziennej w Polsce niż dla tego poważnego skądinąd brytyjskiego tygodnika.

Trzeba to wyraźnie podkreślić: właściwie wszystkie przywołane w tekście fakty są prawdziwe, a przecież wymowa całości grzęźnie w nieprawdzie. Czytając o spadku poziomu zagranicznych inwestycji w Polsce, pogorszeniu nastrojów społecznych, o wyhamowaniu dynamicznego dotąd tempa wzrostu gospodarczego, zachodni czytelnik nie pozna prawdziwych przyczyn obecnej głębokiej dekoniunktury. Przeciwnie, jej główni sprawcy: Leszek Balcerowicz ze swym dogmatycznym monetaryzmem, brak sensownej polityki gospodarczej państwa po 1989 roku, wreszcie kryzys światowy, którego echa dotarły i do Polski – w ogóle nie zostają przywołani przez autora. Ten woli się raczej skupić na mocno ekspresyjnym, godnym samego Muncha, portrecie Solidarności, która „jest już tylko cieniem samej siebie. Skupieni w niej rzecznicy wolnego rynku i pragmatycy stadami zdezerterowali do nowych partii lub po prostu odpadli. Tylko zagorzali związkowcy, stara gwardia katolickich nacjonalistów i lojalistów, którzy nie mają się gdzie podziać, pozostali w solidarnościowym ruchu, plącząc się w poszukiwaniu wiarygodnej platformy wyborczej”.

Analityk sytuacji przedwyborczej ułatwia sobie zadanie, w zniszczeniach wywołanych lipcową powodzią upatrując figury losów „postsolidarnosciowego rządu” Jerzego Buzka. Brzmi to efektownie, ale mija się z prawdą. Przede wszystkim, jeśli jakaś powódź zmiotła rząd w III RP, to była to powódź sprzed czterech lat, której polityczne skutki najlepiej zapamiętał chyba Włodzimierz Cimoszewicz. Może więc, zważywszy na pewną ostatnio regularność zalań i podtopień w latach parlamentarnej zmiany, należało napisać o żywiole wody jako dynamicznej zasadzie polskiej demokracji. Ale o tym w artykule nie znajdziemy ani słowa. Czytamy za to, że w Polsce „Szczególnie źle zaczęło się dziać, gdy w ubiegłym roku z rządowej koalicji wyszła Unia Wolności, która była partnerem zorientowanym na wolny rynek i liberalizm”. Takie słowa może podsunąć jedynie albo zupełna ignorancja, albo lekceważenie faktów. Oburzenie musi również wywołać dotycząca rządu Buzka opinia, według której: „W lipcu, w następstwie afer korupcyjnych, musiało zrezygnować trzech jego ministrów”. Kto odszedł w lipcu? Szeremietiew, Szyszko i... to jeszcze dobrze pamiętamy: Lech Kaczyński. To chytre zdanko z brytyjskiego artykułu – obojętne czy napisane w dobrej, czy w złej wierze – mogło zostać zainspirowane przez podobnie „sugestywną” okładkę jednego z polskich tygodników.

The Economist wystawia politykom cenzurki. Bracia Kaczyńscy, bliźniacy, to zatwardziali dekomunizatorzy. Z kolei liderzy Platformy Obywatelskiej, czyli Olechowski, Płażyński i Tusk przejawiają ponadprzeciętne ego. Blask Wałęsy przygasł, a Millerowi mimo wszystko trudno ufać do końca. Na dyskretną pochwałę zasłużyła jedynie Unia Wolności, choć „przeciętni Polacy nigdy nie mieli nabożeństwa” do kierujących tą partią „zręcznych technokratów” – ubolewa komentator. „Bronisław Geremek, jej obecny lider, był dobrym ministrem, ale w kampanii wyborczej wypada raczej blado”. Itd. itp. A wszystko to okraszone wynikami sondaży, które nie pozostawiają złudzeń. Młodzi Polacy z tęsknoty do stabilizacji i modernizacji „przywrócą normalność” poprzez wybór ekssekretarza KC PZPR Millera, który przypomina im brytyjskiego premiera Tony’ego Blaira.

Byłoby prawdziwym paradoksem, gdyby niepodległościowy ruch społeczny, który zapoczątkował przemiany w naszej części świata, musiał zapłacić najwyższą cenę – cenę nieistnienia – za podżyrowanie polityki kilku rządów, do pewnego stopnia stanowiących jego polityczną emanację. Rządy te, korzystając z wywalczonej przez Solidarność wolności, przeprowadziły zmiany, które pogorszyły pozycję ludzi pracy najemnej. Warto jednak pamiętać, że podobnie liberalny kurs w polityce gospodarczej, i nie tylko, przyjęły nominalnie lewicowe rządy postkomunistów. Toteż w globalizowanym według liberalnej recepty świecie z pewnością nie zabraknie miejsca dla szermierzy społecznego solidaryzmu.

Ponura wizja, jaką roztacza autor z brytyjskiego tygodnika, nosi wyraźne znamiona myślenia życzeniowego. Z pewnością są tacy, którym Związek przeszkadza, więc chętnie ujrzeliby go w grobie lub zamknęli w muzeum. Faktem jest też ogromne rozgoryczenie społeczne. Cóż, rosnące bezrobocie, względne ubożenie pracobiorców, brak poczucia bezpieczeństwa – nie stanowią wyznaczników egzystencjalnego komfortu. Jednak Solidarność to coś znacznie więcej niż rząd Buzka czy nawet AWS. Wahadło politycznej zmiany nie zmiecie z polskiej sceny silnej, nowoczesnej centrali związkowej. A symbol wybicia się na niepodległość na zawsze pozostanie bliski polskiej duszy.

„Tygodnik Solidarność” nr , z sierpnia 2001