Elity polityczne, wspomagane przez lwią część działających w kraju mediów, żerują na polskim interesie narodowym. Ofiarą wyrafinowanych
gier może też paść IPN, groźny dla beneficjentów przemian, którymi są funkcjonariusze dawnego systemu.

Gra w „Polskę łajdacką”

Schemat jest trywialny i powtarzany do znudzenia. Zaczyna się tak: jakiś postpeerelowski naukowiec – w rodzaju Feliksa Tycha czy Włodzimierza Jastrzębskiego – doznaje iluminacji i dokonuje kopernikańskiego przewrotu. Czasem w swojej, a niekiedy w zupełnie innej dziedzinie, czego dobitnym przykładem jest casus socjologa Jana Tomasza Grossa występującego w roli historyka. Im większa metodologiczna nonszalancja, im bardziej karkołomna teza – tym oczywiście lepiej. Wiadomo, bulwarowe media żyją sensacją. Ale może dziwić, że pretendującej do roli poważnego dziennika Rzeczpospolitej nie krępuje fakt równoprawnego traktowania politycznych harcowników, w rodzaju Grossa, na równi z rzetelnymi znawcami problematyki, takimi jak prof. Tomasz Strzembosz, dr Marek Jan Chodakiewicz czy dr Marek Wierzbicki?

Przyprawić Polakom gębę!

Jaką? Oczywiście gębę nikczemników, morderców, zbrodniarzy wojennych. Ciekawe, co powiedziałby na to wielki rewizjonista polskości Gombrowicz. Czy byłby uszczęśliwiony, że sprawy, dla których konstruował swe quasi-intelektualne uzasadnienia, zaszły tak daleko? Z drugiej strony, czy w skłonnym do przewrotności, pazernym na paradoks (i pieniądze, oczywiście) świecie współczesnym można sobie wyobrazić lepszy cel gołosłownych oskarżeń niż państwo, które w rozpoczętej przez Niemcy wojnie poniosło najdotkliwsze straty, tracąc co piątego obywatela i piątą część swego terytorium?

Polska, po wojnie decyzją aliantów terytorialnie przesunięta na zachód i z całym cynizmem przekazana w strefę wpływów sowieckich, nie tylko nie otrzymała
od agresorów żadnych – należnych przecież i wymagalnych – reparacji wojennych,
ale została zmuszona przez Sowiety do rezygnacji z tzw. planu Marshalla. Pozbawiło to nasz kraj możliwości skorzystania z części poważnych środków finansowych, przeznaczonych przez USA na odbudowę zniszczonej Europy.

Handelek cierpieniem

Historyk Andrzej Nowak, naczelny dwumiesięcznika Arcana, jest zdania,
że przyjęcie zaoferowanej w ostatnich latach przez zjednoczone państwo niemieckie finansowej rekompensaty dla niektórych kategorii ofiar wojny, w dodatku mocno przerzedzonych już przez upływ czasu, było błędem naszych elit politycznych. Mniejsza już o wysokość kwot, które przypadły w udziale pokrzywdzonym Polakom. Te sumy
– choć niepokaźne, nadto nie pozostające w żadnej proporcji wobec rozmiarów krzywd i cierpień – dla dawnych ofiar wojny, utrzymujących się z nader skromnych środków, mogły mimo wszystko stanowić istotny zastrzyk finansowy.

Rzecz w czym innym. Zadośćuczynienie, nawet czysto symboliczne, jak przysłowiowa złotówka, jest honorowe, gdy się je wywalczy. Tym razem było inaczej. Niemcy sami zaproponowali coś w rodzaju „odprawy dla ofiar”, a potem zawzięcie targowali się z przedstawicielami pokrzywdzonych o wysokość sum odszkodowawczych oraz metody ich podziału według kategorii narodowościowych.

Pozostaje też istotna kwestia moralnego alibi. Czy wystarczy 10 miliardów marek, aby je sobie zapewnić przed światem? Natrętne demonstrowanie „ran” narodu niemieckiego (zbombardowane Drezno, zatopienie Wilhelma Gustlofa, a zwłaszcza tzw. wypędzeni) może dowodzić, że Niemcy w taką możliwość wierzą. Oni się już „opłacili”, teraz oczekują wzajemności i rewanżu. Oczywiście, nie od Rosji za mordowanych cywili czy gwałcone przez krasnoarmiejców kobiety – na co zwrócił uwagę nawet profesor Leszek Kołakowski – lecz od niewielkich Czech i osłabionej gospodarczo Polski.
W niemieckim dyskursie politycznym coraz częściej pojawiają się Sudety, Śląsk, Pomorze, Prusy Wschodnie. Czy można to uznać za wstępny etap transakcji
„pieniądze za ziemię”?

Marketing polityczny

Próby kierunkowania dążeń elit politycznych to nic nowego. Propaganda zawsze poprzedzała planowane działania dyplomatyczne lub militarne. Dziś ten rodzaj wywierania presji na inne państwa nazywa się lobbingiem lub marketingiem politycznym. I choć robi się to z coraz większą ostentacją – pozyskując do współpracy przez uzależnione finansowo media, fundacje oraz instytuty różnych naukowców, ekspertów, publicystów czy literatów – to istota rzeczy pozostała bez zmian. Bogatszy naciska na biedniejszego, silniejszy na słabszego, nigdy odwrotnie.

Lobbować przeciwko interesowi własnego państwa można w kraju lub poza jego granicami. Polski głos uzasadniający obce racje brzmi wiarygodniej i jakże szlachetnie! Niemałe zasługi dla Niemiec położyli np. dziennikarz Polityki Adam Krzemiński oraz były ambasador RP w Berlinie Janusz Reiter. Natomiast pisarz Andrzej Stasiuk próbuje zastąpić w tej mierze swego imiennika Szczypiorskiego. Ostatnio jednak przybył im poważny konkurent!

Prof. Włodzimierz Jastrzębski, dyrektor Instytutu Historii Akademii Bydgoskiej, który całą swą karierę naukową w PRL zawdzięcza gromieniu bońskich rewanżystów, jeszcze w późnych latach 80. nie miał wątpliwości, że przyczyną „krwawej niedzieli
w Bydgoszczy” była prowokacja niemieckich dywersantów. Wystarczy zajrzeć do jego pracy „Dywersja czy masakra?” (1988). Dopiero w III RP, gdy zaczęły się wyjazdy na stypendia do Niemiec, bydgoski naukowiec dostrzegł możliwość innej... interpretacji tamtych tragicznych zdarzeń. A Gazeta Wyborcza tylko to nagłośniła. Oni są
w tym dobrzy!

Im bardziej groteskowo brzmią dziś lamenty prof. Jastrzębskiego nad śmiercią około trzystu bydgoskich zwolenników niemczyzny we wrześniu 1939 czy jego pretensje do polskiej administracji miasta, że nie potrafiła w porę zapobiec panice – tym lepszy efekt propagandowy osiągnie „patriotyczne” wystąpienie Leszka Millera
w sprawie tzw. centrum wypędzonych. Czy o to szło wydawcom Gazety Wyborczej, gdy przed miesiącem eksponowali prowokacyjny wywiad z kimś, kogo trudno nazwać poważnym uczonym?

Funkcjonariusze PRL-u łączą się?

Jedwabne. Akcja Wisła. Bydgoszcz. Teraz pozostaje nam tylko czekać na kolejnych naukowców, którzy zdemaskują nasze zbrodnie na Białorusinach, Litwinach, Romach, na Narodzie Śląskim, a może nawet na Jaćwingach, zadręczonych kiedyś
przez psychopatycznych Lechitów. Nieskrywana pasja, z jaką prowadzi się przyśpieszoną rewizję naszych dziejów, pozwoli wnet zaliczyć Polskę do kategorii państw łajdackich. Prezydent Kwaśniewski z właściwą sobie swobodą przeprosi cały świat. A ofiarą gier przeciwko polskiej racji stanu padnie Instytut Pamięci Narodowej.

I trudno się będzie temu dziwić. IPN, który miał badać zbrodnie przeciwko narodowi polskiemu, jest dziś postrzegany jako instytucja, która za publiczne pieniądze bada krzywdy wyrządzane przez Polaków innym nacjom. Taka ocena krzywdzi Instytut, ale jest dość powszechna. Dlaczego tak się dzieje?

Niewątpliwie sprzyjają temu niezręczne, podchwytywane przez media wypowiedzi kierownictwa IPN. Uznanie przez prof. Leona Kieresa w USA wobec środowisk żydowskich polskiej odpowiedzialności za mord w Jedwabnem na długo przed podjętą później ekshumacją, pozostaje swoistym wzorcem pochopności.
Ale i niedawna reakcja wiceprezesa Janusza Krupskiego na „rewelacje” bydgoskiego naukowca nie dowodzi nadmiernej zręczności medialnej. Jednak, według dr. Andrzeja Nowaka, przyczyny względnej niepopularności IPN tkwią gdzie indziej.

– Media szukają sensacji, dlatego takie właśnie wątki nagłaśniają, podczas gdy trudno przecenić znaczenie prac Instytutu, zwłaszcza prowadzonych w różnych oddziałach terenowych, jak choćby w Krakowie – uważa redaktor naczelny Arcanów.
I przypomina, że zeszłoroczną szarżę senatora Jarzembowskiego, który postulował likwidację pionu śledczego IPN, poprzedził cykl stosownych publikacji w...
Gazecie Wyborczej.

SLD z Agorą przeciwko Instytutowi? Czy to nie nazbyt spiskowa hipoteza? Założyciel WZZ i wybitny działacz opozycji Krzysztof Wyszkowski uważa, że wspólny interes protagonistów „okrągłego stołu” czyni ją wysoce prawdopodobną.

– Newralgicznym punktem struktury IPN jest pion archiwalny, zdominowany przez ludzi starego systemu, którzy utrudniają dotarcie do groźnych, z ich punktu widzenia, dokumentów – podkreśla znany publicysta. – Dlatego tak ważny jest
dostęp do tzw. teczek. Zgromadzona w nich wiedza ma ogromne znaczenie poznawcze, wychowawcze oraz motywacyjne. Bez niej będziemy nadal tkwić
w peerelowskim grzęzawisku!

(wrzesień 2003, non printum)