publikacje prasowe |
publicystyka |
wywiady |
portrety |
kultura |
varia |
utwory literackie |
poezja |
formy dramatyczne |
utwory dla dzieci |
galeria fotograficzna |
góry |
koty |
ogrody |
pejzaże |
podróże |
Oczekiwany przez środowiska twórców, producentów, dystrybutorów oraz tzw. kiniarzy rządowy projekt ustawy o kinematografii właściwie nikogo z branży nie zadowolił. Podgrzał jedynie atmosferę. A wyprawa ministra kultury po skrzypce Wieniawskiego prywatnym samolotem Jana Kulczyka jeszcze wzmogła ferment. Ustawa o kinematografii czy o wyprzedaży majątku? Działka jak dziesięć stradivariusówNasza rodzima kinematografia ma się źle. Kręcimy niewiele filmów, a te, które mimo piętrzących się trudności udaje się jakoś wyprodukować, nie znajdują większego uznania u widzów. Na obsypaną nagrodami podczas zeszłorocznego festiwalu filmów polskich w Gdyni, lecz praktycznie pozbawioną promocji „Warszawę” zechciało kupić bilet zaledwie 30 tys. widzów. To prawda, że w porównaniu z zachodem na forsowną reklamę wydaje się u nas niewiele, lecz „Pornografia”, głośna ekranizacja powieści Gombrowicza, mimo znacznego wspomagania medialnego (Festiwal w Wenecji, nominacje do Oscarów) przyciągnęła do kin niewiele ponad 60 tysięcy. Byle gonić króliczka...Zła publiczność? Zbigniew Żmigrodzki, przewodniczący Stowarzyszenia „Kina Polskie”, grupującego właścicieli 90 proc. kin tradycyjnych i blisko czwartej części sal w multipleksach, nie potwierdza tej diagnozy. Widzowie chętnie oglądają duże produkcje, wielkie widowiska w rodzaju ekranizacji Tolkiena, ale ambitne, festiwalowe, „inteligentne” pozycje w rodzaju francuskiej „Amelii” też mają sporą oglądalność. Na liście hitów, dzięki którym kina zarabiają na swe utrzymanie, właściwie brak ewidentnych pomyłek warsztatowych czy artystycznych niewypałów. Brak też zwykle filmów produkcji polskiej. Dlaczego? Bo lokomotywy polskiej produkcji, nawet uwzględniwszy kilka superprodukcji z listy lektur, zdarzają raczej rzadko, bo bieżącą dokumentacją naszej współczesności zajmują się dziś twórcy seriali telewizyjnych, a finezyjnych filmów dla bardziej wymagających widzów właściwie już nie ma. Ludzie z branży tłumaczą ten stan rzeczy następująco: z jednej strony, nastąpił wyraźny zanik ambicji artystycznych, z drugiej – nakręcenie obrazu, który nie znajdzie uznania u publiczności, nie dyskredytuje twórcy, nie grozi mu żadnymi konsekwencjami. Nie ważne, co się robi, nie ważne, czy scenariusz daje szansę na przyciągnięcie widzów do kin – byle tylko wyprodukować film i zarobić pieniądze... A przecież bywało inaczej! Wedle stawu groblaDiagnoza zapaści w polskim kinie lat 90. jest w zasadzie napoleońska: brakuje armat, co w przypadku produkcji filmowej oznacza brak pieniędzy oraz dobrych scenariuszy, czyli w gruncie rzeczy znów pieniędzy. Np. na armię rzemieślników po „szkole pisania” lub studium scenariopisarstwa, których trzeba zatrudnić na godziny i opłacać od metra tekstu, jeśli przyjmiemy wariant rzemieślniczo-hollywoodzki, według którego na scenariusz przeznaczony do produkcji powinny się składać koncepty z kilkudziesięciu tekstów-surogatów. Albo na przyciągnięcie do kina kogoś, kto jest w stanie dostarczyć prawdziwego „mięsa”, które wszakże znacznie korzystniej sprzedaje się na porcje w długaśnym telewizyjnym serialu. Albo wreszcie na „dopieszczenie” i wychowanie prawdziwego utalentowanego artysty, co przecież się zdarza, choć jest zarówno ewenementem, jak i długotrwałym, trudnym procesem. Oprócz pieniędzy, polskiej kinematografii brakuje przyzwoitych regulacji prawnych. Oczywiście, żadne ustawy nie zagwarantują ani poziomu artystycznego produkcji filmowej, ani jej powodzenia u widzów. Natomiast mogą i powinny stwarzać korzystne warunki dla działalności, która jak podkreśla Dariusz Jabłoński, prezes Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych, ma wymiar zarówno twórczy, jak i gospodarczy. A dobre prawo może sprzyjać pojawieniu się pieniędzy, które w ostatnich latach zasilały produkcję filmową bardzo cienkim strumyczkiem. W roku 2002 było to zaledwie 5 mln złotych. Czarny scenariusz ZanussiegoUstawa o kinematografii z 1987 roku, mimo kilku nowelizacji i tzw. „ustawy czyszczącej” z roku 2002, właściwie od początku nie przystawała do nowej rzeczywistości. Minister Dąbrowski widział pilną potrzebę zastąpienia jej nowym aktem prawnym już u progu lat 90. Ludzie z branży – podobnie. Dlaczego więc do dziś, mimo mnogości projektów środowiskowych i trzeciego już „podejścia w sejmie”, tak wyczekiwana przez wszystkich ustawa o kinematografii nadal nie istnieje? Dlaczego w przededniu wejścia do UE, batalia o nową ustawę rozgorzała na dobre od nowa? Krzysztof Zanussi, jeden z baronów polskiego filmu, jak sam o sobie mówi z lekkim rozbawieniem, widzi to tak: – Zbyt wiele sprzecznych interesów, zbyt wiele lobbujących grup. Dystrybutorzy amerykańscy, nadawcy telewizyjni, grupa producentów, wreszcie twórcy filmów, z których część, podobnie jak ja, dysponuje również doświadczeniem producenckim... Debata ogólna w tak skonfliktowanym środowisku do niczego nie prowadzi. Należało postawić na spójną wizję, opartą na poglądach tych, który potrafiliby stworzyć ustawowe narzędzia dla wsparcia producentów prywatnych i publicznych. I dla obrony narodowej kinematografii przed degradacją artystyczną, tak jak to się dzisiaj robi w całej Europie. Stało się jednak inaczej. Radykalna prywatyzacja wprawdzie chwilowo poprawi sytuację, ale doprowadzi do przejedzenia majątku. A tereny Wytworni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych czy „Czołówki”, położone w centrum Warszawy, to bardzo atrakcyjny kąsek. Czy Chełmska doczeka jubileuszu?W WFDiF (7 hektarów przy Chełmskiej) ludzie nie chcą o tym rozmawiać. Czują się rozgoryczeni i boją się. Boją się nie tylko utraty zajęcia, ale często również – poczucia sensu życia, swego miejsca na ziemi. Są rozgoryczeni, bo „Chełmska 21” się zmodernizowała, urynkowiła, zainwestowała w nowe maszyny. Są rozgoryczeni, bo wyrzekali się „trzynastek”, aby gromadzić kapitał na współfinansowanie produkcji filmowej. Wielu z nich pracuje tu od lat, związali swe losy na dobre z wytwórnią. Są wytwórniane małżeństwa, znakomici fachowcy, nawet swoiści patrioci Chełmskiej. Nic dziwnego, słynna wytwórnia, której specjalnością była przez lata „Kronika Filmowa”, będzie w tym roku – o ile doczeka do grudnia – obchodzić 55. rocznicę swego powstania. WFDiF, mimo że wykorzystuje swe moce najwyżej w połowie, od lat przynosi zyski, choć ostatnio mniejsze. Pewnie, że lepiej byłoby zarabiać na rodzimej produkcji filmowej lub choćby na wytwarzaniu kopii dystrybucyjnych obrazów zagranicznych rozpowszechnianych w kraju niż np. na dzierżawieniu pomieszczeń w okazałym biurowcu typu Lipsk. Ale pracy jest tyle, ile jest. No i w dodatku wytwórnia, jako „jednostka finansów publicznych”, działa pod rządami ustawy o zamówieniach publicznych. Mimo wszystko jakoś sobie radzi, ma jeszcze nawet w zapasie 7,5 miliona złotych kapitału inwestycyjnego... więc niby czego tu się obawiać? Instytutu Sztuki Filmowej? Art. 18. „Przychody z majątku Instytutu”Niepokój narastał stopniowo. Ale po spotkaniu filmowców z wiceministrem Skąpskim – na Foksal – było już jasne, że ustawa o kinematografii w kształcie tam przedstawionym zagraża istnieniu nie tylko wytwórni przy Chełmskiej, ale każdej z 22 państwowych instytucji filmowych. „Celem ustawy jest przejęcie majątku, przychodów i kluczowych decyzji w kinematografii przez administrację Ministerstwa Kultury i związany z nią establishment. Przyjęcie projektu przez rząd i skierowanie go do sejmu wieńczy sukces tej grupy w rywalizacji z środowiskami niezależnych producentów i dystrybutorów proponujących wcześniej podobne projekty, choć nie tak zachłanne” – pisał bez ogródek w swym „Komentarzu do projektu ustawy o kinematografii” Tomasz Miernowski, przewodniczący Międzyzakładowej Komisji NSZZ Solidarność przy Agencji Produkcji Filmowej. Skąd taka krytyka? Ano stąd, że trudno sobie wyobrazić bardziej ryzykowną ścieżkę przekształceń majątkowych w branży filmowej, które nie tylko nie gwarantują trwałego dopływu strumienia pieniędzy spoza branży, ale umożliwiają arbitralną i niekontrolowaną przez Skarb Państwa wyprzedaż majątku kinematografii. Mianowany na 5 lat przez ministra i odwoływalny tylko przez niego dyrektor instytutu może zgodnie z prawem – gdyby ustawa w tym kształcie weszła w życie – praktycznie „skasować” wszystkie państwowe instytucje filmowe, wraz z ich majątkiem. (Porównaj druk sejmowy 2055, do wglądu w sieci: www.sejm.gov.pl). Potem poszło szybko: wiadomość o nabyciu przez Kulczyka atrakcyjnej działki w centrum Poznania i wspólny lot ministra z biznesmenem-filantropem po należący kiedyś do Wieniawskiego egzemplarz stradivariusa. Skrzypce kosztowały 4 miliony dolarów, ale tereny wytwórni przy Chełmskiej wyceniono aż na 40 milionów USD. Ludzie się przestraszyli... A może jednak alternatywa?Rządowe przedłożenie krytykowano w listopadzie na Foksal, podczas debaty plenarnej w sejmie oraz grudniowego zjazdu Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Projekt, jako nie do przyjęcia, solidarnie odrzucili związkowcy z NSZZ „S” oraz Federacji Związków Zawodowych Pracowników Kultury i Sztuki. Padły zarzuty o nadmierną centralizację, niedemokratyczne zarządzanie, pozbawienie pracowników możliwości udziału w prywatyzacji, pominięcie definicji „usługi filmowej” oraz kwestii uprawnień dla osób wykonujących tzw. zawody filmowe. „Nasza skromna ustawa stała się przedmiotem brutalnej walki politycznej” – żalił się minister Dąbrowski. Ale najgorsze miał jeszcze przed sobą. Areną ostrych pretensji pod adresem niewydarzonego projektu stało posiedzenie sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, dokładnie w Święto Trzech Króli. Andrzej Wajda nazwał dokument raczej ustawą o Instytucie Sztuki Filmowej niż o kinematografii. Dariusz Jabłoński stwierdził, że branżowy samorząd gospodarczy (KIPA) nie poprze projektu w tym kształcie: Prościej jest na Węgrzech. Minister daje duże pieniądze z budżetu i ma władzę. Nie widzimy sensu w budowaniu instytucji, która zbiera pieniądze z rynku, a władzę oddaje w ręce ministra – mówił prezes KIPA, apelując o ustanowienie prawa, które honorowałoby zasadę branżowej solidarności i umożliwiało wszystkim uczestnikom krajowego rynku audiowizualnego zachowanie konkurencyjności w europejskim obszarze gospodarczym. Powołano podkomisję, która do 26 stycznia br. ma przyjmować uwagi i propozycje zmian w rządowym projekcie ustawy. Jednocześnie grupa posłów ze Zdzisławem Podkańskim, PSL, byłym ministrem kultury, zabiega o status druku sejmowego dla tzw. związkowo-społecznego projektu ustawy. Ten powstały z inicjatywy FZZPKiS i popierany przez Solidarność dokument zawiera zapisy, które lepiej spełniają oczekiwania środowiska twórców, producentów, kiniarzy oraz dystrybutorów. Z telewizją nikt nie zadrzeWątpliwą przysługę wyświadczył urzędującemu ministrowi kultury Krzysztof Kłopotowski, który zachwalając w Rzeczpospolitej projekt spornej ustawy, rekomendował Dąbrowskiego przyszłemu rządowi prawicy. „Boski Waldi” jest, zdaniem Kłopotowskiego, rzadko dziś spotykanym przykładem męża stanu. Jedyne wady ministra – dowodzi długoletni felietonista „Filmu” – to fakt, że jest „czerwony” i nie śmie naruszyć interesów TVN i Polsatu, dwóch komercyjnych telewizji średniej wielkości, bo obawia się „zemsty” Waltera oraz Solorza. Ciekawy sposób myślenia. Doczekaliśmy czasów, w których miana męża stanu można się dorobić, nawet będąc oportunistą. W ramach medialnego kontrataku minister Dąbrowski pokazał się w Zakopanem w bezpośrednim otoczeniu Aleksandra Kwaśniewskiego, Pierwszego Kibica Rzeczypospolitej. Czy to jednak wystarczy? „Tygodnik Solidarność” nr 5, z 30 stycznia 2004 |