Na wskazaną przez PiS potrzebę monitorowania mediów główne środki przekazu w Polsce zareagowały histerycznie, wieszcząc nadejście dyktatury. Same jednak w swoistym monitoringu Radia Maryja od lat uczestniczą i żadnych zagrożeń nie widzą.

Kali znów triumfować

Największą ułomnością debaty publicznej monopolizowanej w Polsce przez media głównego nurtu jest widoczna gołym okiem dwustandardowość i obrotowy system wartości. Córka mecenasa Szczuki może szydzić nie tylko z uczestników prowadzonego przez siebie teleturnieju, ale również – w innym programie konkurencyjnej telewizji – naigrawać się z niepełnosprawnej córki państwa Buczków, założycielki ruchu podwórkowych kółek różańcowych.

W tym drugim przypadku, za znaną feministką ujęła się nawet Rada Etyki Mediów, mniejsza już o to, czy dość reprezentatywna dla środowiska dziennikarskiego. Uzasadnienie było krótkie, bo spraw oczywistych nie trzeba uzasadniać: robimy to wszystko w trosce o swobodę wypowiedzi, o wolność słowa, ocenianą jako wartość najwyższa.

Z tych samych powodów sąd w instancji odwoławczej uznał, że gdański prozaik Paweł Huelle, pisząc bardzo brutalny w wymowie felieton o ks. Henryku Jankowskim, odwołał się do poetyki pamfletu i miał do tego prawo, gdyż działał w obronie „istotnego interesu społecznego”. O tym, czy kasacja podzieli przekonanie sądu apelacyjnego, dopiero się przekonamy.

Karuzela z wartościami

Warto pytać, czy modne dziś absolutyzowanie swobody wypowiedzi jest zasadne. Można bowiem sądzić, że prawo do wolności słowa ma przede wszystkim walor instrumentalny, służebny wobec prawa do poznania i głoszenia prawdy. W czasach twardej opresji politycznej domaganie się wolności słowa nie było przecież niczym innym jak walką o prawo do publicznego artykułowania niewygodnej dla władzy prawdy: o uzurpatorskim charakterze reżimu, o zbrodniach jego funkcjonariuszy, o łamaniu ludzkich sumień i charakterów, o rujnowaniu karier.

Natomiast dziś kładzie się nacisk na swobodę wyrażania poglądów, opinii, przekonań i (coraz częściej) zwyczajnych przeświadczeń, których nie ograniczają już ani wymóg zgodności z prawdą, ani względy estetyczne czy moralne, ani nawet – teoretycznie zagwarantowana w państwie prawa – przestrzeń wolności bliźniego. Bezceremonialność, z jaką od jesieni 2005 media traktują osoby z najwyższych nawet kręgów władzy, tylko dlatego, że nie zostały one namaszczone przez polityczno-medialny establiszment III RP, wydaje się to w pełni potwierdzać.

Nowa świecka tradycja ma jednak swoje osobliwości. Wolność słowa? Tak, ale nie dla wszystkich. Ta sama Rada Etyki Mediów, która uznała prawo Kazimiery Szczuki do szyderstw z niepełnosprawnej dziewczyny, odmówiła Stanisławowi Michalkiewiczowi prawa komentowania ważnych zdarzeń politycznych w żartobliwej formie, skądinąd właściwej temu autorowi od dawna. Michalkiewicza, który nagłośnił sprawę niebagatelnych dla budżetu państwa roszczeń (2,5 mld USD), jakie pod adresem rządu Marcinkiewicza wysunął niedawno Amerykański Komitet Żydowski, okrzyknięto antysemitą.

Michalkiewicz skowany

Ciekawe, że ataki na znanego publicystę pomijały zupełnie treść jego radiowego wystąpienia. Posypały się za to gromy na formę. Kłopot jednak w tym, że skrytykowano głównie wyrażenia, które Michalkiewicz zacytował za Normanem Finkelsteinem, autorem książki „Holocaust Industry” (tytuł polskiego przekładu „Przedsiębiorstwo Holokaust”), oraz za... Julianem Tuwimem, poetą piszącym o „Judejczykach” jeszcze przed 1939. Wprawdzie Finkelsteina, z powodów rodzinnych bardzo krytycznie usposobionego wobec procederu czerpania korzyści z wojennej tragedii narodu żydowskiego, można nazwać „samonienawidzącym się Żydem”, ale w przypadku Tuwima nie wchodzi to już raczej w grę.

Lektura porównawcza tekstów Huellego i Michalkiewicza pozwala łatwo dostrzec ich niewspółmierność... Tymczasem sąd w postępowaniu z powództwa cywilnego uniewinnił autora paszkwilanckiego felietonu. Natomiast prokuratura w Toruniu, ignorując tym razem „ważny interes społeczny”, podjęła cokolwiek demonstracyjne śledztwo w sprawie stylistyki radiowego komentarza Michalkiewicza. Ten sam tekst wydrukowany w świątecznym numerze „Najwyższego Czasu” nie wzbudził już szczególnej uwagi organów ścigania. Czyżby dlatego, że Radio Maryja ma jednak znacznie więcej słuchaczy niż tygodnik UPR czytelników?

Michalkiewicz pod presją, wolność słowa w niebezpieczeństwie! Czekałem na jakieś protesty w tej sprawie, ale obrońców pełnej swobody wypowiedzi chwilowo całkiem z mediów wymiotło. Wyjechali na wielką majówkę? Czy nie wrócili jeszcze z Biedroniem z Krakowa? A może zbierają siły, aby bronić praw artystki Nieznalskiej do profanowania krzyża? Niestety, milczy też Autorytet Moralny, mistrz cytatu, który w sążnistych esejach po wielekroć deklarował chęć umierania, byle tylko inni zachowali prawo do głoszenia poglądów, które są mu nienawistne.

Statystyki polskiej hańby

Ataki na Radio Maryja zawsze miały charakter kampanijny. Kolejne szarże przeciwników toruńskiej rozgłośni łatwo skojarzyć z terminami wyborów prezydenckich, parlamentarnych, samorządowych oraz trzech istotnych referendów: uwłaszczeniowego, konstytucyjnego i w sprawie integracji europejskiej. Podnoszone przeciwko radiu zarzuty – trudno nie dostrzec, że pretekstowe, ale medialnie nośne – miały choć w części zniwelować siłę oddziaływania tego medium. Początkowo zresztą radia o. Rydzyka nie doceniano. Z czasem obawy przeciwników zaczęły narastać, by po wyborach z jesieni 2005 osiągnąć swoiste maksimum.

Wystarczy przypomnieć zazdrość o newsa, zademonstrowaną w bezprzykładny sposób po transmisji parafowania paktu stabilizacyjnego, którą politycy PiS zaproponowali na wyłączność Telewizji Trwam. Histeryczne reakcje ludzi mediów i poziom głupstw wygadywanych wtedy przez liderów opozycji parlamentarnej przekroczyły wszelkie oczekiwania.

Trochę nie bez powodu. Dzięki toruńskiej rozgłośni, swój praktyczny i bardzo konkretny wyraz („Rozmowy niedokończone”) znalazła konserwatywna, polsko-katolicka część opinii publicznej, dla której nie było miejsca w mediach mainstreamowych. Radio Maryja pozwoliło się odkryć, policzyć i porozumieć zwłaszcza tym wszystkim, którzy nie pojmowali, dlaczego media III RP zamiast piętnować komunistycznych zbrodniarzy i pomagać przy odwojowywaniu państwa z rąk nomenklatury, zaczęły tuż po 1989 rozpisywać się o tradycyjnych jakoby i nieusuwalnych narodowych przywarach Polaków.

Ignorancja, alkoholizm, zawiść, lenistwo, kołtuństwo? Tak! Sianie nienawiści, tryskanie jadem, zwierzęcy antykomunizm? Oczywiście! Brak tolerancji, ksenofobia, antysemityzm? Przede wszystkim! Przejmowane przez obcy kapitał media mocno akcentowały udział mniejszości narodowych i domagały się poszanowania ich praw, ale gdy szło o statystyczne kilkanaście litrów alkoholu na głowę rocznie, to w naszym kraju wypijał je zawsze „Polak”, a nigdy np. „obywatel wieloetnicznej RP”.

Podobnie przedstawiano całą statystykę hańby polskiej, choć nieraz okazywało się, że najokrutniejszy kiler działającej w Polsce mafii pochodził zza naszej wschodniej granicy, a mega-aferzysta zbyt łatwo zyskiwał obywatelstwo państwa, które takim przywilejem bynajmniej nie szasta.

Areopagi i „czarny element”

Dysponenci liberalnych mediów, którym tradycyjny system wartości przeszkadza w urzeczywistnianiu swoiście pojętej globalizacji, próbują tuż przed wizytą papieża Benedykta XVI narzucić Kościołowi własne kryteria oceny toruńskiej rozgłośni i – znajdując posłuch u niektórych biskupów – skłócić polski episkopat. Dziś na celowniku jest akuratnie zakonne radio, ale w razie istotnej zmiany na scenie politycznej, to samo może spotkać np. hierarchę, który – jak arcybiskup Gocłowski – podejmie się mediacji między potencjalnymi koalicjantami, albo – jak arcybiskup Dziwisz – zorganizuje rekolekcje dla jednego z konkurencyjnych ugrupowań. Warto przypomnieć, że arcybiskup Życiński już w 2001 został skarcony przez media za apel do wiernych, aby nie głosowali na postkomunistów. Nawet przyjazna lubelskiemu metropolicie „Gazeta Wyborcza” okazała wtedy swe niezadowolenie.

O co naprawdę idzie obrońcom wolności słowa, tolerancji i pluralizmu, można było zobaczyć w ostatnim programie Tomasza Lisa. Dobór gości, sposób stawiania pytań, przeprowadzony sondaż i stronniczość prowadzącego nie pozostawiały złudzeń. Symbolem liberalnego dyskursu stał się dr Edelman, który z papierosem w dłoni wielomilionową społeczność słuchaczy Radia Maryja uznał za „najbardziej czarny element”. I domagał się od rządu Marcinkiewicza szybkiej likwidacji toruńskiej rozgłośni.

To pokazuje skalę determinacji. Współczesne areopagi gotowe są na wszystko, żeby tylko ochronić monopol swoich liberalno-laickich mediów. I żeby wyeliminować radio, którego udział w wyborczym zwycięstwie Polski solidarnej nad liberalną trudno raczej przecenić.

„Gazeta Polska” nr 19/2006