Z Radiem Maryja od początku były kłopoty. Ale, gwoli prawdy, sprawiało ono inne problemy i komuś całkiem innemu niż to się sugeruje
w publicznej debacie.

Radio nie dość miłowane

W III RP, gdy dla ludzi wiary paradoksalnie zaczął się czas trudny, a wrogowie katolicyzmu uzyskali pełną możliwość rozwinięcia swych działań w przestrzeni publicznej, kościelne inicjatywy medialne sprzyjały raczej rozproszeniu środków w nowo utworzonych diecezjach niż budowaniu ogólnokrajowych mediów, tak ważnych w pośpiesznie i nieco na siłę „pluralizowanym” społeczeństwie. Późniejsza próba zmontowania ponadregionalnej sieci Radia Plus w oparciu o część rozgłośni diecezjalnych niezbyt powiodła, choć trudno dziś nie doceniać skuteczności, z jaką organizator sieci ks. Kazimierz Sowa zadbał o wyeksponowanie własnej osoby (oraz poglądów) w elektronicznych mediach publicznych.

Wydawałoby się, że w tej sytuacji oddolna inicjatywa nielicznej grupki redemptorystów, którzy – dzięki kweście i niezłomnej wytrwałości – w ciągu czternastu lat zbudowali swoisty holding medialny, powinna znaleźć uznanie, przynajmniej wśród wiernych oraz hierarchów Kościoła katolickiego. I tak się oczywiście stało. Ale nie do końca.

Grzech naruszenia monopolu

Proces transformacji gospodarczej po roku 1989, zwłaszcza w wymiarze tzw. prywatyzacji, wymagał znacznej osłony medialnej. Szło o zapobieżenie wybuchom słusznego gniewu społecznego, który mógłby udaremnić realizację paktu zawartego przy „okrągłym stole”. Oczywiście, oprócz mediów głównego nurtu, które sprawnie chroniły „nasz rząd”, jak nazywano wtedy hybrydową ekipę Mazowieckiego, pojawiły się tytuły prasowe spoza układu, usiłujące wymierzyć sprawiedliwość widzialnemu światu. Ale często były to efemerydy lub tytuły niszowe, poza tym nadszedł czas dominacji mediów elektronicznych. Dlatego dopiero pojawienie się Radia Maryja przełamało praktycznie monopol liberalno-ateistycznej propagandy.

I taki właśnie był od zawsze główny i najcięższy „grzech” toruńskiej rozgłośni. Potwierdza to regularność ataków na radio, które stawało się obiektem zmasowanej krytyki, a raczej nagonki, zwykle przed wydarzeniami o dużej społecznej doniosłości, takimi jak wybory czy referenda (uwłaszczeniowe i konstytucyjne). Radio redemptorystów sekowano również podczas batalii parlamentarnych o narzucenie antypracowniczego lub antychrześcijańskiego ładu prawnego, co nieraz odbywało się pod pozorem „dostosowywania polskiego prawa do wymogów unijnych”.

Kalendarz ataków oraz repertuar zarzutów, kierowanych pod adresem twórców i słuchaczy tego radia, był schematyczny i przewidywalny. A dyżurne zarzuty „szerzenia nienawiści” czy przysłowiowego już „antysemityzmu” stały się rodzajem rytualnej mantry. Gdy tylko mobilizacja ludzi, dla których interes narodowy czy polska racja stanu nie są wyłącznie pamiątką z zamierzchłej przeszłości, mogła zagrozić realizacji zachłannych planów Grupy Trzymającej Władzę w III RP, nasilano ataki na radio pod byle pretekstem.

Polityczna interesowność tych szarż i stronniczy charakter zarzutów były czytelne nawet dla postronnego obserwatora. Niestety, w sukurs ideologicznym przeciwnikom chrześcijaństwa przyszła niewielka grupa duchownych, w tym kilku dobrze widzianych w świeckich mediach hierarchów, którzy zakwestionowali „katolicki charakter” toruńskiej rozgłośni, co z wielu względów okazało się dla Kościoła w Polsce posunięciem niefortunnym.

Brak poprawnościowego tabu

Niechęć, a chwilami wręcz wrogość wobec inicjatywy medialnej Ojca Rydzyka, jakie usiłowano wzbudzić wśród opinii publicznej, przyniosły rezultaty częściowo odmienne od zamierzonych. Pozamerytoryczna i niesprawiedliwa krytyka radia umocniła u jego twórców, także u słuchaczy, syndrom oblężonej twierdzy, co ułatwiło konsolidację radiomaryjnych środowisk oraz dynamiczny rozwój materialnej bazy całego przedsięwzięcia, ale opóźniło zarazem dochodzenie do programowej dojrzałości.

Tak, Radiu Maryja można zarzucić niedostatki radiowej formy, a jego pracownikom oczywiste braki warsztatowe. Entuzjazm i najlepsza nawet wola nie zastąpią bowiem realnych umiejętności, których niedobór skutkuje na antenie nudą, niezręcznością, niedoróbkami. Jednak brak profesjonalizmu jest zrozumiały u wolontariuszy-amatorów, którzy w przeważającej większości dopiero uczą się specyfiki radia czy telewizji. Ojciec Dyrektor ma świadomość tego stanu rzeczy, czego dowodem jest toruńska Wyższa Szkoła Kultury Społecznej i Medialnej. Należy zatem sądzić, że następnemu pokoleniu pracowników toruńskiej rozgłośni (i stacji telewizyjnej) nie da się już zasadnie postawić takich zarzutów.

Interaktywne radio, z otwartym mikrofonem i bez „opóźniacza”, sprawiało kłopot promotorom i bezkrytycznym piewcom transformacji, teraz powszechnie uznawanej już za kaleką i niesprawiedliwą. To właśnie na antenie toruńskiej rozgłośni ludzie zatroskani o przyszłość kraju, o losy polskich narodzonych (i nienarodzonych) dzieci, przywiązani do zasady „tak–tak, nie–nie”, nieraz wręcz weredyczni, może nawet nie do końca sprawiedliwi w ocenach mówili o swych codziennych obserwacjach i obawach.

Owszem, narzekano na III RP i w innych mediach, ale to podczas „Rozmów niedokończonych” nie obowiązywało tabu politycznej poprawności. To tam padały przestrogi przed odwetowym charakterem żądań niemieckich ziomkostw czy wyprzedażą ziemi, mówiono o biedzie, marginalizacji społecznej i rosnącym bezrobociu, wskazywano przypadki karygodnej niegospodarności lub złodziejskiej prywatyzacji, z uporem przypominano o obowiązkach macierzy wobec Polaków na wschodzie – w języku publicystyki oficjalnej nosiło to wówczas miano „oszołomstwa”.

Sprawa radia Maryja...

Musiało upłynąć trochę czasu zanim „bredzenia oszołomów” zostały uznane za przenikliwą diagnozę polityczną, która w pełni uzasadnia postulat zbudowania IV RP. Ale to wcale nie znaczy, że doceniono rolę Radia Maryja jako czułego barometru, trafnie odczytującego wahnięcia nastrojów społecznych. Przeciwnie, nasiliły się ataki na radio i Zgromadzenie Ojców Redemptorystów. Znaleziono nawet jakiegoś byłego konfratra, który pocąc się niemiłosiernie oskarżał Ojca Dyrektora przed kamerami telewizji publicznej.

Ataki szły z różnych stron. Ponieważ walory religijnej części programu podkreślali nawet nieprzychylni rozgłośni duchowni, a politycznego charakteru zarzutów nie formułowano jeszcze otwartym tekstem, posypały się zarzuty o brak przejrzystości finansowej, kanoniczne nieposłuszeństwo wobec Episkopatu czy wręcz schizmatyckie ciągoty założyciela rozgłośni. Trzy lata temu powołano nawet Zespół Biskupów ds. Duszpasterskiej Troski o Radio Maryja, któremu przewodniczy ks. gen. Sławoj Leszek Głódź, wówczas jeszcze Biskup Polowy Wojska Polskiego, obecnie ordynariusz Diecezji Warszawsko-Praskiej. Powstanie tego zespołu było w znacznej mierze rezultatem nieustannej presji na Kościół, żeby jakoś „załatwić sprawę Radia Maryja”.

... czy zazdrość o newsa?

Na czym właściwie miałaby polegać ta „sprawa”? Arcybiskup Głódź konsekwentnie broni toruńskiej rozgłośni, która większy kłopot niż polskim biskupom in gremio wydaje się sprawiać publicystom „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Krytyki Politycznej” czy „Trybuny”. Choć nie jest wcale tajemnicą, że nie wszyscy hierarchowie kochają Radio Maryja. Wielokrotnie dawali temu wyraz metropolita gdański arcybiskup Tadeusz Gocłowski oraz lubelski arcybiskup Józef Życiński, a także biskup Tadeusz Pieronek, rektor Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie.

Dziś, gdy czołowi politycy Prawa i Sprawiedliwości, ale również bezpartyjni członkowie rządu Kazimierza Marcinkiewicza chętnie przyjmują zaproszenie do toruńskiego studia, łatwiej zrozumieć motywy dziennikarzy z konkurencyjnych mediów – zaczyna to już trochę wyglądać na zazdrość o newsa. A wszystko zaczęło się od premiera, który właśnie w Toruniu i to jeszcze przed oficjalnym exposé, przedstawił szkicowy program swego rządu. Po nim pielgrzymują do radia kolejni politycy.

Biskupa Pieronka politycy w radiowym czy telewizyjnym studiu nie dziwią. Rektor krakowskiej PAT za niedopuszczalne uważa natomiast „angażowanie się duchownych w prowadzenie polityki partyjnej”. To prawda, że pracownicy i słuchacze Radia Maryja nie kochają Platformy Obywatelskiej ani Donalda Tuska. Ale mają chyba do tego prawo. Mniejsza już o szczegółowo obrobiony przez media „moher”, bardziej chyba zapamiętano w Toruniu inną wypowiedź gdańskiego polityka, tę o zagrożeniu „czerwonym i czarnym totalitaryzmem”.

Biskup Pieronek przywołał jednak argument obosieczny. Przeciwnicy Kościoła już w roku 2001 mieli za złe arcybiskupowi Życińskiemu apel do wiernych o niegłosowanie na postkomunistów. Przy kolejnej okazji, wypomną arcybiskupowi Gocłowskiemu organizowanie rozmów ostatniej szansy między PO a PiS, a arcybiskupowi Stanisławowi Dziwiszowi, metropolicie krakowskiemu, „faworyzowanie Platformy”, bo przecież tak, a nie inaczej zostaną zinterpretowane łagiewnickie dni skupienia tej partii oraz nagłośniona przez media audiencja w pałacu biskupim.

Pewną dezorientację, co do oceny Radia Maryja w polskim Kościele, najlepiej chyba wyjaśniają słowa przewodniczącego KEP i ordynariusza przemyskiego arcybiskupa Józefa Michalika, który na antenie toruńskiej rozgłośni w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia 2005 mówił:

– Potrzebne jest Radio Maryja, aby promować dobre wzorce w pracy i w wypełnianiu wolnego czasu, aby budzić sumienia, zachęcać do czynu. Potrzebne jest Radio Maryja, aby w naszym życiu społecznym, rodzinnym, osobistym pomagało przywrócić Panu Bogu należne mu pierwsze miejsce.

Sprawne, kompetentne ogólnopolskie media promujące katolicki model życia i niepodatne na pokusy Księcia tego świata są do zbawienia niezbędnie potrzebne. Mało ich w Polsce. Dlaczego? Bo dziś warunkiem odniesienia sukcesu jest nie tylko doktrynalna zgodność z nauczaniem Kościoła, czyli jedność z Episkopatem, lecz i prawo do aktywnego udziału w debacie o sprawach publicznych, interesie narodowym oraz racji stanu.

„Tygodnik Solidarność” nr 4, z 27 stycznia 2006