strona główna arrow publicystyka arrow wojny kulturowe arrow Fronty wojny kulturowej

Czy wypada szczuć uczniów na ministra edukacji, nazywając go faszystą? Dlaczego gejów nie obowiązuje wymóg bycia tolerancyjnym? Czy prawda o aborcji może gorszyć? Od znalezienia sensownej odpowiedzi na te pytania zależy kształt IV RP.

Fronty wojny kulturowej

Jeszcze dobrze nie wysechł podpis pod nominacją, a już przez Polskę zaczęła się przetaczać seria protestów przeciwko nowemu ministrowi edukacji. Błyskawiczna reakcja miała pewnie dowodzić autentyzmu i spontanicznego charakteru sprzeciwu wobec Romana Giertycha. Podobnie jak nazwy kolejnych miejscowości, w których jakaś grupka przemaszerowała ulicami, miały świadczyć o rozlewaniu się uczniowskiej kontestacji na cały kraj. Ktoś chyba jednak przedobrzył...

Blitzkrieg przeciwko ministrowi

Precyzyjny kalendarz uczniowskiego „spontanu” od razu znalazł się w internecie. Lewackie środowiska jęły rozpowszechniać w sieci paszkwile, z których część stanowi świetny materiał do cywilnoprawnych roszczeń przewodniczącego Ligi o naruszenie jego dóbr osobistych. Już po kilku pierwszych „manifach” było wiadomo, że koordynacja protestów w skali kraju jest dziełem aktywistów niszowych ugrupowań i działaczy partii lewicowych, które jesienią 2005 demokratycznym werdyktem wyborców zostały w sejmie zmarginalizowane lub wręcz skazane na pozaparlamentarny czyściec.

W warszawskim pochodzie w roli ucznia pojawił się nawet były „młody sekretarz KC PZPR” Marcin Święcicki. Z dokumentacji fotograficznej wynika, że polityczną pieczeń w ogniu rytualnej dla lewaków i lewicowców walki z faszyzmem chcieli upiec nie tylko politycy SLD, SdPl czy demokratów.pl, ale również członkowie ekstremizujących Zielonych 2004 lub jadowicie antyklerykalnej partii Racja PL.

To dowodzi, chyba wbrew intencjom animatorów uczniowskiej rewolty, że manifestowanie niechęci wobec jednego z wicepremierów koalicyjnego rządu PiS, LPR i Samoobrony jest wykalkulowaną na chłodno i skoordynowaną akcją o charakterze ściśle politycznym.

Sztubacy o rozdwojonym języku

Z uporem godnym lepszej sprawy w demonstracjach przeciwko ministrowi edukacji narodowej biorą też udział studenci. Dlaczego? Być może nie wyrośli jeszcze ze sztubackich wygłupów. Albo nie wiedzą, że ich sprawami zajmuje się całkiem inny resort... A może dlatego, że wielu z nich szuka swego miejsca (lub odskoczni do przyszłej kariery) w różnych partyjnych czy quasipartyjnych młodzieżówkach. Młodzi Socjaliści. Federacja Anarchistyczna. Łódzki „Układ na rzecz wolnej edukacji”. Wreszcie tak egzotyczna, istniejąca od dwóch lat hybryda jak Czerwony Kolektyw–Lewicowa Alternatywa (CK–LA). Oj, namnożyło się nam walczących podmiotów!

Trzeba jednak przyznać, że uczniom też zdarzało się brać udział w niedawnych protestach. W końcu skandowanie zazwyczaj niemądrych, a czasem nawet rymowanych haseł przeciwko rządowi, Giertychowi i faszyzmowi może, oprócz walorów czysto zabawowych, dać poczucie uczestniczenia w czymś ważnym. Przy pełnej bezkarności i braku odpowiedzialności za cokolwiek.

Trud sformułowania strategii wzięła na siebie Inicjatywa Uczniowska, czyli „nieformalna grupa ludzi”, którzy deklarują zamiar walki o „zmianę stanu edukacji”, w tym programu szkół, a zwłaszcza „zasad ich funkcjonowania jako instytucji”. Ciekawe, że język szlachetnie brzmiących choć naiwnych postulatów IU, z witryny jej krakowskiej sekcji, mocno kontrastuje z językiem komunikatu (z tej samej witryny) zapowiadającego „demonstrację przeciwko faszyście i bandycie”, którego prezydent Kaczyński „skandaliczną decyzją” powołał na stanowisko wicepremiera i ministra edukacji narodowej. Czerwony brat ma dwa języki!

Parada erotycznych nieortodoksów

Kraków, kiedyś dzięki manewrowi marszałka Koniewa i skwapliwej ucieczce Niemców uchroniony od zniszczeń, dziś chętnie przyjmuje na siebie rolę miasta frontowego w kulturowej wojnie. Dzieje się to głównie za sprawą eseldowskiej obsady magistratu, która nie tylko serce, lecz również zdrowy rozsądek oraz poczucie przyzwoitości zdaje się mieć po lewej stronie. Prezydent miasta, nie bacząc na masowe głosy sprzeciwu mieszkańców, które zresztą pod koniec kwietnia zablokowały na kilka dni serwer jego poczty elektronicznej, kolejny już raz wydał zgodę na tzw. marsz tolerancji.

Nieco tajemnicza Fundacja Kultura dla Tolerancji, znana głównie z przychylności dla homoseksualistów, lesbijek, bi- oraz transseksualistów, od paru lat organizuje w stołeczno-królewskim mieście festiwal dla erotycznych nieortodoksów. Najbardziej znaną postacią Fundacji KdT jest socjolog Jacek Kochanowski. O osobie fundatorki, 24-letniej studentki socjologii UJ, wiadomo niewiele ponadto, że hoduje cztery koty i urodziła się w Warszawie.

Pokazy filmów, dyskusje i specjalistyczne dyskoteki tegorocznego festiwalu odbywały się głównie w klubach dzielnicy Kazimierz, ale także w związanej z lewicą „Kuźnicy”, i raczej nikomu nie wadziły, Natomiast wspomniany wcześniej marsz tolerancji to zupełnie inna sprawa. Nie ulega wątpliwości, że wyczerpuje on wszelkie znamiona prowokacji, nie tylko wobec tradycyjnie usposobionych krakowian, licznych pielgrzymów i co bardziej konserwatywnych turystów, ale drażni nawet niekonfrontacyjnie nastawionych gejów, którzy nie zamierzają się obnosić ze swą odmiennością i woleliby nie ponosić ewentualnych złych skutków działań nielicznej grupy ekstremistów.

Mniejszość dyskryminująca

A trochę się na to zanosi, bo żądający dla siebie szczególnych względów uczestnicy marszu tolerancji mocno spostponowali Grób Nieznanego Żołnierza, miejsce ważne nie tylko dla krakowian. Zdaniem komisarz Sylwii Bober-Jasnoch, z biura prasowego małopolskiej policji, która 28 kwietnia 2006 była w pobliżu grobu na Placu Matejki, w zachowaniu uczestników i organizatorów marszu tolerancji trudno dopatrzyć się znamion przestępstwa z art. 261 (świadome zbezczeszczenie).

W ocenie komisarz Bober, zabrakło tu zamiaru naruszenia powagi miejsca, ale jednocześnie pani rzecznik krakowskiej komendy policji przyznaje, że w odczuciu innych osób obecnych wtedy w pobliżu, w tym zwłaszcza kombatantów, bezceremonialne siadanie na płycie grobu, nie mówiąc już o chodzeniu po nim czy wykorzystywaniu go w charakterze podestu, mogło być śmiało uznane za przejaw profanacji miejsca, w którym – jak głosi stosowna tablica – spoczywają prochy bohaterów i męczenników.

Zdjęcia, dokumentujące zachowania uczestników gejowskiej imprezy, wydają się potwierdzać zwykłą bezmyślność młodych ludzi. Z drugiej strony, trudno nie zdziwić się brakiem elementarnej wrażliwości na innych ludzi, i to właśnie u osób domagających się szczególnego traktowania własnych osobliwości lub dziwactw.

Zgromadzenie na Placu Matejki było legalne, a 435 policjantów zabezpieczających krakowski marsz tolerancji, chroniło jego uczestników przed gniewem tych obywateli, którzy homoseksualizm uważają za dewiację, a przesadne demonstrowanie upodobań erotycznych w miejscu publicznym za naruszenie obyczajności. Krakowskim policjantom nie udało się za to upilnować Grobu Nieznanego Żołnierza przed uczestnikami marszu. Ale to nie wina policji. Błąd popełnił prezydent Majchrowski. Andrzej Przewoźnik, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, w ogóle nie rozumie, jak znając topografię placu i architekturę grobu oraz Pomnika Grunwaldzkiego, można było zezwolić uczestnikom gejowskiej parady na zbiórkę w tym miejscu.

Przesłanie drastycznych obrazów

Łukasz Wróbel, który urodził się ćwierć wieku temu w rocznicę ogłoszenia Manifestu PKWN, jest studentem politologii w Collegium Civitas. Jest także organizatorem wystawy „Wybierz życie”, która zeszłego roku latem i jesienią została zaprezentowana w przestrzeni publicznej sześciu polskich miast. Ekspozycję, według pomysłu jednej z amerykańskich organizacji pro-life (CBR), stanowi komplet dużych plansz, na których zdjęcia abortowanych dzieci są zestawione z fotografiami powszechnie znanych przypadków ludobójstwa, okrutnego dręczenia zwierząt lub innych zbrodni.

Wystawę mogli obejrzeć mieszkańcy Łodzi (czerwiec 2005), Płocka oraz Lublina (lipiec 2005), Siedlec i Białegostoku (sierpień 2005), wreszcie Łomży (październik 2005). Jej przesłanie jest proste: tzw. aborcja to eufemizm, za którym ukrywa się okrutne morderstwo niewinnego, nienarodzonego dziecka. Dlatego też podobnie jak ludobójstwo, terroryzm, zbrodnie wojenne czy rasizm aborcja powinna być zakazana i surowo karana.

Ale tak nie jest. Ani w Polsce, ani w wielu państwach świata. Wprawdzie polskie ustawodawstwo antyaborcyjne przez zwolenników tzw. wolności wyboru bywa uważane za niezmiernie restrykcyjne, ale dla radykalnych przeciwników aborcji ustawa z 1993 roku stanowi przykład zgniłego kompromisu, który dopuszcza wyjątki od zasady bezwarunkowej ochrony ludzkiego życia.

Dlatego okrutne obrazy z wystawy mają wstrząsnąć widzem, postawić mu niejako prawdę przed oczyma, skłonić do przewartościowań. Drastyczne zdjęcia skuteczniej niż zmistyfikowane słowa mogą ukazać całe zło aborcji.

Czy prawda może gorszyć

Coś chyba jest na rzeczy. W Łodzi, Lublinie i Białymstoku znaleźli się ludzie, którzy złożyli na studenta skargę. Łukasz Wróbel stanął przed Sądem Grodzkim. W trzech mniejszych miastach doniesień o wykroczeniu nikt nie złożył. Czy dlatego, że nie ma tam sprawnych młodzieżówek lewicowych partii? A może po prostu mieszkańcy Łomży lub Siedlec mniej przejmują się lekturą „Gazety Wyborczej”?

Zaczęło się od tzw. wyroku nakazowego, wydanego zaocznie przez sąd w Łodzi, który 12 września 2005 uznał „obwinionego Łukasza Wróbla winnym popełnienia zarzucanego mu czynu, wyczerpującego dyspozycję art. 141 kodeksu wykroczeń” i skazał go „na miesiąc ograniczenia wolności, w postaci 40 godzin nieodpłatnej, kontrolowanej pracy na cele społeczne”.

Skazany student odwołał się od wyroku. Teraz jeździ wciąż między sądami grodzkimi: 13 kwietnia – Lublin, 18 kwietnia – Białystok, 8 maja kolejna rozprawa w Łodzi, dwa dni później znów w Białymstoku. 1 czerwca – nowy termin w Lublinie, 24 lipca – w Łodzi. Gdy w połowie marca miał kolejną rozprawę w Łodzi, przed tamtejszym sądem pojawiła się pikieta ludzi, którzy uważają, że zorganizowaną przez Wróbla ekspozycję trudno nazwać wystawą „zdjęć o treści nieprzyzwoitej, które wywołały oburzenie społeczne”!

Sąd w Białymstoku zarzucił z kolei Wróblowi „wywołanie zgorszenia w miejscu publicznym”, a to za sprawą zdjęć „zakrwawionych płodów ludzkich, co w Adamie Kamińskim wzbudziło wstręt i oburzenie”.

Czy choćby najokrutniejsza prawda o zbrodni, przedstawiona w serii drastycznych i odrażających obrazów może być przyczyną zgorszenia? Czy jest raczej szansą na doznanie oczyszczającego wstrząsu, który starożytni Grecy nazywali katharsis?

Problem, przed którym stoją sędziowie w Łodzi, Białymstoku i Lublinie nie jest wcale kwestią czysto akademicką. Jak trafnie zauważył jeden z katolickich hierarchów, uniewinnienie lub skazanie Łukasza Wróbla na długie lata określi kształt debaty publicznej w kwestii bezwarunkowej ochrony życia w naszym, ideologicznie spolaryzowanym społeczeństwie.

„Tygodnik Solidarność” nr 21, z 26 maja 2006