W rogu jednej z sal ekspozycyjnych na pierwszym piętrze stołecznej Zachęty aż trzech strażników. Chronią dwie niewielkie prace norweskiego artysty. Przed kim?

Miękkie szyderstwo

fot. Tomasz Gutry

Agresorów specjalnie nie widać. Ale rozbawienie – może nawet cień satysfakcji – w oczach szczupłej brunetki, która przyszła na wystawę ze swym nastoletnim synem, jest wystarczająco czytelne. Podobnie jak zażenowanie ochroniarzy, postawionych przez dyrekcję Galerii Narodowej, którzy wydają się bardziej podzielać oburzenie części zwiedzających niż racje kuratorek otwartej ostatnio wystawy „W norweskim lesie”.

Zniechęta do sztuk pięknych?

Zastąpienie Andy Rottenberg, faworyzującej artystów-prowokatorów i chętnej do światopoglądowej zwady, Agnieszką Morawińską, która cieszyła się opinią osoby raczej umiarkowanej, miało uspokoić sytuację wokół Zachęty. Na chwilę się to udało. Ale już mocno reklamowana wystawa „Nowa strefa. Sztuka chińska” budziła zastanowienie, choćby doborem prac (poza kilkoma wyjątkami ani kunsztownych, ani pomysłowych), które miały dowodzić, jak dobrze powiodła się „westernizacja i digitalizacja” nowej chińskiej sztuki. Co gorsza, ekspozycja głównie hałaśliwych projekcji i wideoinstalacji – współczuję pracownikom galerii, którzy musieli znosić te niewygody przez dwa miesiące! – zaprzeczyła twierdzeniu prof. Staniszkis, zapewniającej (w katalogu wystawy), iż Państwo Środka lepiej niż inne cywilizacyjne peryferie znosi strukturalny i kulturowy napór procesu globalizacji. A już lizusowski portret Haralda Szeemanna, wpływowego protektora awangardy artystycznej, który podobno pierwszy „odkrył nowych Chińczyków dla Europy”, stał się dla mnie symbolem duchowej korupcji trawiącej ten nurt chińskiej sztuki współczesnej.

Artysta z „norweskiego lasu”

Wystawa młodych Norwegów – również mało skandynawska z ducha – stała się dla kuratorek (Anne Karin Jortveit i Magdy Kardasz) okazją do przetestowania poczciwości polskich katolików. Okazję do tej próby – najwyraźniej akceptowanej przez dyrektor Morawińską, o czym świadczy jej arogancka wypowiedź o „nieuleganiu kaprysom zwiedzających” – dały dwie niewielkie prace Børre Larsena. Wbrew podpisowi są to raczej instalacje niż rzeźby, gdyż „artysta z norweskiego lasu” o cokolwiek duńskim nazwisku użył w nich klasycznych figurek Chrystusa i Madonny, jakie można znaleźć w sklepie z dewocjonaliami.

Czy zredukowanie Chrystusa, który wyciąga ręce w geście „przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy umęczeni i utrudzeni jesteście”, do roli biernego pomocnika przy zwijaniu wełny w kolorze miodowym – jak czyni to Larsen w pracy „Pomocna dłoń” (2002) – jest już szyderstwem czy tylko ryzykowną banalizacją postaci Syna Bożego? A może to niezgrabne, choć uprawnione przypomnienie o Jego dwoistej, bosko-ludzkiej naturze, o gotowości do niesienia pomocy w każdej sytuacji? Było nie było, autor jest synem pastora, a jego prace znajdują się w państwowych zbiorach współczesnej sztuki norweskiej...

Na szczęście, argumentów przeciwko swoim obrońcom dostarcza sam Larsen. Syn pastora? Być może, ale religijnie raczej wyemancypowany. Oto jego praca z 1995 roku, zatytułowana „Wybacz mi”. Taka sama figurka Chrystusa stoi obok rozbitej figurki Matki Boskiej. Bez względu na to czy o wybaczenie prosi „sprawca wypadku” czy „ktoś bezradny wobec nieszczęścia” – szydercza wymowa dziełka nie ulega wątpliwości.

Hard Rottenberg i soft Morawińskiej

W porównaniu ze złowieszczą, antypapieską instalacją Cattellana, która nasuwała nieodparte skojarzenia z praktykami voodoo, prace Larsena są przykładem miękkiego szyderstwa. Ukształtowaną wiarą z pewnością nie zachwieją. Ale do Zachęty trafiają też liczne wycieczki szkolne, ciągnie tam młodzież, niejednokrotnie w trudnym okresie buntów i poszukiwań. Czy tak trudno przewidzieć, jak młodzi zareagują na Chrystusa z włóczką? Na „stłuczoną” Madonnę?

Piewcom swobody wypowiedzi artystycznej, których wkrótce – wobec złożenia przez posła LPR skargi do prokuratury – znajdzie się pewnie legion, chciałbym przypomnieć, że milczeli, gdy ambasador Izraela zniszczył w szwedzkim muzeum instalację żydowskiego twórcy dlatego, że nie spodobała mu się jej polityczna wymowa. A przecież tamten artysta negował tylko sens krwawego odwetu w stosunkach między sąsiadami w Ziemi Świętej.

Z księgi wpisów w Zachęcie, można się było dowiedzieć, co czują uczniowie oglądający chińskich nastolatków, przełamujących wstyd i opowiadających o „swoim pierwszym razie”. Czy dyrektor Morawińskiej nie martwi antypedagogiczny przekaz obiektów artystycznych eksponowanych w Narodowej (od września 2003) Galerii Sztuki Zachęta. Czy nie czuje się odpowiedzialna za przyszłe pokolenie Polaków? I dlaczego gest sprzeciwu wobec profanacji sacrum nazywa kaprysem?

Jeśli już mówić o kaprysie, to jest on raczej udziałem Børre Larsena i tych wszystkich, którzy – również dzięki Zachęcie – zdają się mówić: Jesteśmy wystarczająco wolni od przesądów, aby znieważać wasze świętości. Pytanie, czy wy jesteście dostatecznie katoliccy, aby nadstawić drugi policzek.

„Tygodnik Solidarność” nr 10, z 5 marca 2004