Ze względu na stan naszego sądownictwa oraz pomyłki, których trudno uniknąć, nie stać nas na luksus niekomentowania wyroków.

Prawda jest ciekawa

Ogłoszony 30 stycznia 2006 wyrok Sądu Okręgowego w Gdańsku w sprawie z powództwa Lecha Wałęsy przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu budzi wątpliwości. Przesądzając o winie współzałożyciela Wolnych Związków Zawodowych i byłego sekretarza redakcji „Tygodnika Solidarność” bez próby określenia stanu faktycznego w przedmiotowej sprawie, sędzia Małgorzata Idasiak-Grodzińska uczyniła kryterium prawdy wcześniejsze orzeczenia Sądu Lustracyjnego oraz Trybunału Konstytucyjnego. Owszem, oba prawomocne, ale podjęte w zupełnie innych postępowaniach. I, co gorsza, oba prawdopodobnie obarczone zasadniczą wadliwością.

Pozwany Wyszkowski

17 listopada 2004 p.o. prezesa IPN prof. Leon Kieres wręczył Lechowi Wałęsie zaświadczenie o uznaniu go za osobę poszkodowaną w rozumieniu art. 6 ustawy o IPN. Otrzymując status pokrzywdzonego, były prezydent RP zapowiedział, że od tego momentu wszelkie kierowane przeciwko niemu oskarżenia o agenturalność spotkają się z ripostą sądową. Tego samego dnia Krzysztof Wyszkowski, pytany przez media, podtrzymał swoją, dobrze znaną z licznych wcześniejszych wystąpień i publikacji prasowych tezę, iż Lech Wałęsa był w latach 70. tajnym współpracownikiem SB o kryptonimie „Bolek”.

Były prezydent wystąpił z powództwem przeciwko Wyszkowskiemu, a przeprowadzona 23 stycznia br. przed Sądem Okręgowym w Gdańsku rozprawa zakończyła się wyrokiem skazującym „za naruszenie dóbr osobistych” i czci legendarnego przewodniczącego Solidarności.

Osoba Lecha Wałęsy jest od ćwierćwiecza jednym ze znaków firmowych Polski w świecie. Uznanie, że zarzuty Wyszkowskiego są dla niego krzywdzące mogłoby tylko cieszyć, pod warunkiem, że sąd dowiódłby ich bezzasadności. Tak się jednak nie stało. Pozwany nie miał okazji do przedstawienia szczegółowych przesłanek, na których opiera swoje twierdzenia, co więcej, postawiono mu zarzut kwestionowania prawomocnych orzeczeń Sądu Lustracyjnego i podważania decyzji IPN w tej mierze.

Słowa Wyszkowskiego o odczuwanym podczas rozprawy nacisku („mam poczucie, że wysoki sąd wywiera na mnie presję blokującą”), z pewnością też nie przysporzyły mu sympatii. Jednocześnie Lech Wałęsa domagał się czegoś w rodzaju zabezpieczenia powództwa podczas samej rozprawy, co sąd skwitował uwagą, że pozwany jest stroną, więc ma „niestety” swoje prawa. Po krótkim sporze o ocenę (i wpisanie do protokołu) tego sformułowania – które Wyszkowski uznał za niefortunne – sąd odebrał mu głos. W tej sytuacji nie dziwi, że w uzasadnieniu wydanego w sprawie orzeczenia, znalazły się m. in. słowa o „uporczywości i nieprzejednanej postawie pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego, który konsekwentnie i publicznie dyskredytuje powoda, zarzucając mu brak kwalifikacji moralnych, niezbędnych osobie pełniącej funkcje publiczne”.

Nieprzejednany? Uparty? A może niezłomny?

Rzeczywiście w tej sprawie Wyszkowski okazuje upór, ale gwoli prawdy nie tylko on. Podobnego zdania są inni współtowarzysze Wałęsy z dawnych lat, tacy jak Anna Walentynowicz czy Joanna i Andrzej Gwiazdowie. Analogiczne wnioski sformułowali pracownicy Biura Studiów MSW, wykonujący uchwałę lustracyjną Sejmu RP w 1992 roku, ale też Sławomir Cenckiewicz, historyk młodego pokolenia, pracownik IPN, autor książki „Oczami bezpieki”.

Sprawa domniemanej agenturalności Lecha Wałęsy nie zaczęła się od wystąpień Wyszkowskiego 16 listopada w TVP i TVN czy wcześniej w lutym 2005 w Radiu Maryja. Zniknięcie części osobowego dossier wypożyczonego Lechowi Wałęsie przez ministra Milczanowskiego, wycofana z PAP depesza z 4 czerwca 1992, czy wreszcie pamiętne zdanie o „kilku podpisanych papierach”, które znajduje się w uwiarygodnionej podpisem Wałęsy wspomnieniowej książce „Droga nadziei” (Znak 1989) – stanowią część upychanej pod dywan, ale przecież dostępnej opinii publicznej w Polsce wiedzy.

„(...) powód jest byłym prezydentem Rzeczypospolitej, osobą powszechnie znaną w Polsce i za granicą, a więc w sposób szczególny osobą wrażliwą na wszelkie przejawy publicznego, bezprawnego napiętnowania” – napisał sąd w uzasadnieniu wyroku z 30 stycznia br., podtrzymując niejako często powtarzaną argumentację Wałęsy o stratach, jakie miałby ponosić, zwłaszcza za granicą, przez oskarżenia swych byłych zawistnych kolegów z czasów działalności opozycyjnej. Trudno jednak uznać, że TVN czy Radio Maryja miałyby mieć większą siłę oddziaływania na światową opinię publiczną niż słynne „Archiwum Mitrochina”, z którego lektury płyną wnioski podobnie niekorzystne dla Wałęsy, a którego polskie wydanie w roku 2001 eksprezydent całkowicie zignorował.

Wyczekiwanie Wałęsy

Do sądowej walki o swoją cześć, a może raczej o zamknięcie ust adwersarzom, Lech Wałęsa wystąpił uzbrojony w glejt IPN i wyrok Sądu Lustracyjnego. Charakterystyczne, że zrobił to dopiero u schyłku zeszłego roku, choć oświadczenie lustracyjne zaprzeczające jakimkolwiek kontaktom Wałęsy ze służbą bezpieczeństwa PRL sąd uznał za prawdziwe już w sierpniu 2000. Skąd ta zwłoka? Niestety, trzeba ją wiązać z 25. rocznicą powstania Solidarności, a dokładniej z chęcią wykorzystania związanej z tym celebry do podtrzymania kontraktu „okrągłego stołu” oraz dodania przed wyborami wigoru antynarodowemu obozowi niepamięci.

Wałęsa włączył się do tej rozgrywki, ale zażądał certyfikatu własnej niewinności. Najbardziej spektakularnym przejawem tych starań było publiczne molestowanie gen. Jaruzelskiego, oczywiście „jako człowieka honoru”, o jednoznaczną deklarację, że „Wałęsa nigdy, ani przez minutę, nie działał na rzecz władz komunistycznych”. Jaruzelski wytrzymał presję. Owszem, werbalnie potwierdził niewinność Wałęsy, ale zrobił to tak zręcznie, żeby nie rozwiać do końca wątpliwości u tych telewidzów, którzy skłonni byliby mu zaufać, ani też w pełni nie zadowolić oczekiwań noblisty. Charakterystyczne, że dla wielu związkowców z „S” taka proszalna postawa Wałęsy była, mówiąc oględnie, trudna do zaakceptowania.

Ale nie tylko media pracowały na Wałęsę. Żyjemy przecież w państwie prawa. W styczniu 2005 Naczelny Sąd Administracyjny orzekł, że status pokrzywdzonego w rozumieniu art. 6 ustawy o IPN może otrzymać również osoba, która najpierw była tajnym współpracownikiem organów bezpieczeństwa PRL, ale następnie podjęła działalność niepodległościową. Natomiast nie jest to możliwe w przypadku odwrotnym, tzn. gdy ktoś najpierw rozpoczął działalność niepodległościową, po czym został zwerbowany na tajnego współpracownika SB.

Kruczki przeciw prawdzie

„I to jest właśnie przypadek Lecha Wałęsy, który w 1970 najpierw był członkiem Komitetu Strajkowego Stoczni Gdańskiej, a później dopiero został tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, przyjął pseudonim „Bolek” i pobierał wynagrodzenie za składanie donosów na swoich współpracowników z Wydziału W-4 SG” – mówił 23 stycznia w gdańskim sądzie Wyszkowski. Charakterystyczne, że Wałęsa, któremu z oczywistych względów zależało na otrzymaniu statusu pokrzywdzonego przed obchodami rocznicy Sierpnia ’80, przy całej przychylności prof. Kieresa, otrzymał ów oczekiwany dokument dopiero w listopadzie. Dlaczego? Bo wcześniej – wyjaśniał podczas rozprawy Wyszkowski – nie było to po prostu możliwe. Furtka dla załatwienia sprawy Wałęsy pojawiła się wtedy, gdy Trybunał Konstytucyjny zobowiązał IPN do uznawania wyroków Sądu Lustracyjnego. I to właśnie na orzeczeniach Trybunału Konstytucyjnego z końca października 2005 oraz Sądu Lustracyjnego z sierpnia 2000, a nie na decyzji własnej IPN opiera się zaświadczenie, jakie wydano Lechowi Wałęsie – tłumaczył pozwany.

Pytany, dlaczego kwestionuje powagę rzeczy osądzonych, Wyszkowski przypomniał, że proces lustracyjny Lecha Wałęsy toczył się w trybie wyborczym: pod presją kalendarza i przy ograniczonym dostępie do materiałów. Trzeba pamiętać, że IPN był wówczas w początkowym stadium organizacyjnym, a materiały dla Rzecznika Interesu Publicznego oraz Sądu Lustracyjnego dostarczali jeszcze poprzedni dysponenci archiwów. Wyszkowski zaznaczył, że poczuwając się do obowiązku służenia prawdzie prowadził „jako dziennikarz, publicysta i działacz społeczny” własne badania na temat przeszłości Lecha Wałęsy. W odpowiedzi na pytanie sądu oświadczył, że udało mu się zgromadzić „bogate dowody tej agenturalności”, które przekazał do IPN.

Warto w tym kontekście przypomnieć też wypowiedź sędziego Trybunału Konstytucyjnego prof. Jerzego Stępnia, który publicznie oświadczył, że dokonane w 2005 roku nowe wykładnie przepisów ustawy o IPN oznaczają tylko jedno: zaświadczenie o statusie osoby pokrzywdzonej wydane po ich wprowadzeniu wcale nie daje gwarancji, iż jego posiadacz nigdy nie był tajnym współpracownikiem służb PRL.

Jak widać, uporczywe majstrowanie przy lustracji odniosło skutek. Niespójne prawodawstwo zostawia zręcznym prawnikom naprawdę spore możliwości „interpretacyjne”. Wypada żałować, że dążenie do prawdy materialnej coraz częściej przegrywa z procesowymi fortelami, a duch prawa – z jego koślawą literą. Pytanie, czy chcemy się na to godzić.

„Gazeta Polska” nr 6, z 8 lutego 2006