strona główna arrow kultura arrow Psucie literackiego Nobla

Wybitne walory artystyczne czy propagowana przez autorów ideologia? Decyzje szwedzkich akademików z ostatnich dwudziestu lat nasuwają pytania o rodzaj stosowanych przez nich kryteriów. Rodzą też obawy o przyszłość tej prestiżowej dotąd nagrody literackiej.

Przetrwa twórczość Paza, Oe, Naipaula, Coetzee’go, może Grassa. Ale reszta?

Psucie literackiego Nobla

Czwartek, w pierwszym pełnym tygodniu października, godzina 13...

Nagradzanie to przyjęty w naszej kulturze sposób uhonorowania kogoś, wyróżnienia go spośród innych, podkreślenia jego dokonań czy zasług, wskazania na ich nadzwyczajny charakter lub szczególne znaczenie dla szerszej społeczności. I choć stosowana retoryka może niekiedy mylić, zawsze nagradza się osobę, a nie jej dzieło, zasługę czy osiągnięcie. Nawet w kategorii np. film roku nagroda przypada jego twórcom (reżyserowi czy producentowi), a splendor Nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej – nominalnie przyznawany książce wydanej w określonym miesiącu – spływa na jej autora oraz po trosze na wydawcę.

Arcydzieło pilnie poszukiwane

Nagroda literacka jest nagrodą dla pisarza, poety, dramaturga za dzieło literackie. Ewentualnie za szerzej określony dorobek twórczy; w pewnym wieku już także za całokształt dokonań. Jakich? Artystycznych. Oto sedno sprawy. Przedmiotem namysłu jurorów, ich ocen oraz debaty nad ustaleniem werdyktu powinny być właśnie walory artystyczne opiniowanych dzieł. Oczywiście, trzeba pamiętać, że jurorzy są pełnokrwistymi osobami. Hołdują jakiejś filozofii. Mają określone przekonania religijne i polityczne. Mają swój pogląd na świat, na sposób urządzenia stosunków między ludźmi, płciami, narodami, państwami.

Odbiór estetyczny dzieła literackiego zawsze jest uwarunkowany – przynajmniej do pewnego stopnia – historią wspólnoty, z której się wyrasta, doświadczeniem życiowym jednostki, wyznawanym światopoglądem. Ale od tak szacownego gremium jak członkowie Akademii Szwedzkiej można by oczekiwać umiejętności stosowania zobiektywizowanych kryteriów. Można by oczekiwać umiejętności rozgraniczenia między tym, co „prywatnie mi się podoba”, „dogadza moim poglądom” lub jest „atrakcyjną agitką”, czyli skutecznym nośnikiem popieranej ideologii – od tego, co można nazwać dziełem o znacznym ciężarze gatunkowym i wysokiej randze artystycznej.

Wybitne dzieła literackie rzadko bywają „utworami bez właściwości”. Zwłaszcza współcześnie. Teza o integralności ludzkiej kondycji nie odnosi się przecież tylko do jurorów, lecz również do twórców, a szerzej – do wszystkich, którzy starają się pędzić życie świadome. O ile jednak wymowa ideowa utworu nie musi przeszkadzać jego doskonałości artystycznej, o tyle również nie może jej zastąpić. Problem więc nie w tym, że Nobla dostają ludzie o wyrazistych poglądach, dopóki dostają go za arcydzieła, a nie tylko za popularyzację poglądów, które wyczerpują znamiona aktualnie obowiązującej lub tylko modnej, a więc przewidzianej do upowszechnienia ideologii.

Ani talent, ani smak?

W Polsce pod rządami komunistów literacka Nagroda Nobla była postrzegana jako wydarzenie najwyższej rangi, a prestiż obdarzonych nią autorów oraz ich dzieł, szedł w parze z wiarą w bezstronność i bezinteresowność członków szwedzkiej akademii. Po latach widać, że decyzje o adresacie literackiego Nobla właściwie zawsze pozostawały w sferze pozaliterackich uwarunkowań. Brak skłonności do ryzyka, konformizm wobec panujących mód intelektualnych i tendencji artystycznych, a po trosze i preferencje dla krewnych-i-znajomych-Królika bywały istotną przesłanką podejmowanych rozstrzygnięć.

Silny antypapizm Szwedów – w ojczyźnie Alfreda Nobla dominuje luterańska wersja protestantyzmu – pozbawił szans na noblowskie trofeum wielu wybitnych pisarzy postrzeganych jako zbyt wyraziście katoliccy. Z kolei Żeromski nie dostał nagrody, gdyż jurorzy uznali, że „Wiatr od morza” jest antygermański, podczas gdy Reymontowscy „Chłopi” świetnie wpisywali się w modny wówczas w Skandynawii nurt epiki sławiącej obrzędowość ludową i silne związki człowieka z ziemią.

W okresie „zimnej wojny” oraz dwubiegunowego podziału świata w decyzjach jurorów dawało się zauważyć wyraźny rys politycznej – oczywiście w szwedzkim wydaniu! – intrumentalizacji tej nagrody. Natomiast współcześnie (myślę o ostatnich 15-20 latach), należy raczej mówić o postępującej ideologizacji kryteriów jej przyznawania. Co o tym zadecydowało? Fakt, że wśród członków Akademii doszli do głosu przedstawiciele pokolenia ’68? Czy „umiędzynarodowienie” ośrodków szwedzkiej humanistyki uniwersyteckiej, będące m. in. pokłosiem bardzo liberalnej polityki imigracyjnej Szwecji? A może rolę odegrał tu znaczny wzrost związanej z Noblem premii finansowej?

Gdy przed 218 laty król Gustaw III ustanawiał, na wzór francuskiej, Akademię Szwedzką, miał na uwadze troskę o czystość, wyrazistość i prestiż języka rodzimego, dlatego słowa „Talent i Smak” (czytaj: dar i wyczucie językowe) uczynił dewizą działalności powołanej przez siebie instytucji. Jednak osiemnastu dożywotnich akademików, wśród których są obecnie cztery kobiety, nie zamieszkuje wieży z kości słoniowej. Dyskurs publiczny w Szwecji od dawna i chyba najpełniej w Europie spełnia wymogi terroru intelektualnego, zwanego polityczną poprawnością.

Klucz geograficzno-narodowy...

W testamencie, spisanym 27 listopada 1895 roku w Paryżu, tę część majątku, której nie rozdysponował między bliskich krewnych, przyjaciół i znajomych, Alfred Nobel przeznaczył na utworzenie fundacji. Fundator zalecił, aby Nobel literacki był przyznawany za „najwybitniejsze dzieło o tendencji (wymowie) idealistycznej”, które „powstało w roku poprzedzającym przyznanie nagrody”. I zaznaczył, że przy podejmowaniu decyzji nie należy bynajmniej sugerować się narodowością kandydatów, lecz porównywać jedynie skalę ich zasług.

Doroczny cykl przyznawania noblowskiego trofeum zakłóciły wojny. W drugiej połowie minionego stulecia procesy dekolonizacyjne zapoczątkowały też pewną, mniej lub bardziej udawaną potrzebę ekspiacji, bicia się w piersi, nierzadko cudze oraz deklarowaną przez intelektualistów chęć „wynagradzania strat” i „wyrównywania szans”. W przypadku szwedzkich akademików oznaczało to otwarcie na literaturę spoza europejskiego kręgu kulturowego. Tak poszerzona perspektywa w pewnym stopniu uzasadniła niewierność wobec sugestii fundatora określającej czas powstania dzieła i przyczyniła się do zastosowania klucza geograficzno-narodowego.

... i wytrych politpoprawności

Współcześnie szwedzcy akademicy muszą się zmierzyć z wielką „nadprodukcją” literacką, jakiej dotąd w dziejach nie bywało. Jest to zarówno pochodna łatwości oraz względnego potanienia produkcji książek, jak i rezultat upowszechnienia się sztuki pisania i czytania w stopniu elementarnym. Głównym czynnikiem tego procesu kulturowego jest wszakże zanik zmysłu odróżniania jakości od bylejakości, a wartości od jej negacji, czyli poważne rozmycie się tradycyjnych kryteriów oceny. Współczesny zamęt aksjologiczny, współwystępujący z niedostatkami krytycznego myślenia nakazywałby szczególną ostrożność, a od jurorów prestiżowej nagrody wymagałby może wręcz bycia wybrednym przy selekcji dzieł literackich oraz kandydatów do nagrody. Tak się jednak nie dzieje. Raczej wręcz przeciwnie.

Werdykty ostatnich dwóch dekad dowodzą, że rozdawcy literackiego Nobla, nie wycofując się z kwestionowanego wcześniej klucza geograficznego, dodali do niego wytrych politycznej poprawności.

Licznik Geigera apartheidu

Jeśli prześledzić listę autorów nagrodzonych literackim Noblem w ciągu ostatnich dwóch dekad, to proporcje między laureatami o poważnym dorobku i pewnej artystycznej gravitas (Coetzee, Naipaul, Grass, Oe, Paz), a różnymi niezłymi pisarzami, którzy z jakichś względów przypadli do gustu osiemnastu szwedzkim akademikom, kształtują się jak 1 do 3. Jakie to względy? Poeta Jaroslav Seifert (literacki Nobel 1984) przez wiele lat należał do KPCz, pozostając prominentną postacią komunistycznej prasy w Czechosłowacji. José Saramago (1998) blisko trzydzieści lat przed otrzymaniem Nobla wstąpił do partii komunistycznej, nielegalnej wówczas w Portugalii. Członkami partii komunistycznych w swych krajach byli również Dario Fo (1997), Gao Xingjian (2000), no i ubiegłoroczna laureatka Elfriede Jelinek.

Skandal z nagrodą dla Włocha Fo był chyba najgłośniejszy. Popularny w Szwecji, bo jadowicie antykatolicki i komunizujący twórca teatru jarmarcznego, zresztą bez dorobku o charakterze stricte literackim, nie dostał nawet kiedyś wizy wjazdowej do USA. Departament Stanu zarzucił mu działalność w sprzyjającej więzionym terrorystom organizacji Czerwona Pomoc. Za to mieszkającego w Paryżu laureata z Chin przedstawia się zwykle w mediach jako uchodźcę politycznego, nie reklamując wszakże faktu, że mimo pobytu w obozie reedukacyjnym podczas rewolucji kulturalnej, dwukrotnego zakazu publikacji (do 1979 i od 1986), oraz kłopotów z wyjazdami zagranicę, ów „dysydent” wystąpił z KPCh dopiero po masakrze na Placu Niebiańskiego Spokoju (1989).

Nadine Gordimer (1991) z RPA przyjaźniła się nie tylko z działaczami Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC), lecz również broniącymi ich adwokatami. Nelson Mandela, lider ANC, spotkał się z nią zaraz po wyjściu z więzienia. Córka władczej matki oraz zegarmistrza z pogranicza Litwy i Łotwy, który po ucieczce przed carskimi prześladowaniami Żydów otworzył sklep jubilerski w niewielkim mieście górniczym w Transwalu. Mężem pisarki został uciekinier z hitlerowskich Niemiec, który podczas wojny służył w wojsku brytyjskim. W biogramie Gordimer, którą Per Wästberg, od roku 1997 członek Akademii Szwedzkiej, nazwał licznikiem Geigera apartheidu, można znaleźć elementy wspólne z losami wiedenki Jelinek. Jednak ze względu na nieporównywalność celów – walka z apartheidem jest jednak czymś innym niż podszczypywanie Austriaków – i stopień społecznego wyobcowania noblistki AD 2004 będzie to analogia nieco kulawa.

Noblista Bob Dylan?

Zastanowienie wśród czytającej publiczności budzi fakt, że kolejne werdykty ostatnich lat rodzą najczęściej konfuzję. „Jak to – mówią ludzie – staramy się być trendy, śledzimy światowe wydarzenia literackie, ale wiadomość o Kertészu czy Jelinek kompletnie nas zaskakuje”. I nie są to głosy wyłącznie konsumentów literatury, lecz także znacznej części profesjonalistów: literaturoznawców, krytyków, recenzentów. „Być może – odpowie jakiś obrońca szwedzkich jurorów – akademikom idzie o wypromowanie przedstawicieli lokalnych, narodowych literatur na szersze międzynarodowe wody”.

Ale to nieprawda. Ani Imre Kertész (2002) na Węgrzech, ani Jelinek w Austrii nie są uznawani za postaci ważne dla literatur tamtych krajów. Nie są też wcale specjalnie czytani. Oboje natomiast odnoszą pewne sukcesy w Niemczech. Dlaczego? Czy decyduje o tym aktywność Reicha-Ranickiego? Czy raczej fakt, że oboje chłoszczą za różne mniej czy bardziej mniemane przewiny wojenne Węgrów (Kertész) i Austriaków (Jelinek), dostarczając Niemcom tak pożądanego moralnego alibi?

W spekulacjach prasowych dotyczących już przyszłorocznego laureata znajduję jeszcze dziwniejszą kandydaturę: jakiś profesor z amerykańskiego uniwersytetu zamierza do Nobla 2005 zgłosić Boba Dylana. Owszem, „Mr. Tambourine Man”, „Like a Rolling Stone” czy „I Want You” to świetne piosenki, a album „Blonde on Blonde” robił na mnie przed laty wielkie wrażenie, nie widzę jednak w Dylanie materiału na noblistę w dziedzinie literatury. Granice między dziedzinami aktywności w kulturze oraz jej różnymi „piętrami” pozostają jeszcze dostatecznie wyraźne.

Kto się boi Elfriede Jelinek

Zeszłoroczny laureat John Maxwell Coetzee, autor świetnej literacko, choć przygnębiającej „Hańby”, który kiedyś walczył z amerykańskim imperializmem w Wietnamie i apartheidem w RPA, ostatnio (2001) przeniósł się z Kapsztadu do australijskiej Adelajdy. Pytany przez dziennikarza o powody tego kroku odparł: „Wie pan, rozstanie z ojczyzną przypomina trochę rozpad małżeństwa; to bardzo intymna sprawa”. Zabawne, Coetzee wcale nie jest zachwycony Republiką Południowej Afryki pod rządami czarnych, choć przecież starał się o to równie gorliwie jak Nadine Gordimer. Teraz lewicowy do szpiku kości pisarz upomina się o prawa zwierząt, porównując przemysłowy ubój bydła do ludobójstwa czasów wojny („Elisabeth Costello”).

Jelinek nazywa Austrię „niemiecką marchią” i krajem ponazistowskim, w którym co i rusz „nagle wyłazi antysemityzm”. Przez 17 lat działała w Komunistycznej Partii Austrii, teraz jest lewicującą feministką. Krucha i nerwowa autorka powieści, scenariuszy teatralnych i filmowych, a nawet operowego libretta wini wszystkich za wszystko. Kraj za nacjonalizm, system za kapitalizm, mężczyzn za seksizm. Matce, z bogatej wiedeńskiej rodziny Buchnerów, zarzuca tyranię. Ojcu chemikowi, pochodzenia żydowskiego, który podczas wojny dla uniknięcia prześladowań zatrudnił się zakładach o znaczeniu strategicznym, a potem ciężko chorował i popełnił samobójstwo, ma za złe, że nieraz „tygodniami z nią nie rozmawiał”. Nic dziwnego, że nawet pobyt w katolickiej ochronce, później „w szkole o niezwykle surowej dyscyplinie”, bywa przedstawiany jako źródło cierpień...

Epitet pornografki, jakim Austriacy obdarzyli Jelinek po lekturze jej powieści z wątkami autobiograficznymi („Pianistka”, „Rozkosz”), podpowiada inne wytłumaczenie zamętu uczuciowego w życiu pisarki. Podglądactwo i samookaleczenia zamiast wspólnoty małżeńskiego łoża? Jedzenie konserw zamiast gotowania i wspólnoty stołu? Tak, żadnych zobowiązań i wzajemnych usług – mówi noblistka, której mąż był kiedyś autorem ścieżki dźwiękowej do filmów Fassbindera, a teraz zajmuje się informatyką.

Jeśli życie nie zgadza się z ideologią, tym gorzej dla życia... Wygląda na to, że bez wymuszonych przez naturę zmian w gronie szwedzkich akademików żaden autor o poglądach konserwatywnych, nie ma szans na literacką Nagrodę Nobla. Nawet gdyby stworzył niekwestionowane arcydzieło.

„Rzeczpospolita” nr 5, z 7 stycznia 2005


czytaj także: „Funny Business with the Nobel Prize for Literature” by EuroSavant – komentarz amerykańskiego euro-erudyty, wpis z 9 stycznia 2005


czytaj także: „Zimne słońce”